Gall Anonim XX – Jasnowidzenie

Człowiek

Podejrzewam – człowiek jest tylko możliwością,
medytacją nad własnym dopełnieniem.
Złożony jest z żywiołów szczodrze, bez przesady.
Żywią go demony krwawym mięsem mroku,
poją go świetliste wody źródeł czasu,
stwórcy przeznaczenia rzeźbią jego ciała,
z których to widzialne nie jest oczywiste.

        Podejrzewam – człowiek nie na podobieństwo

        obraz jest stworzony. Takowe pochlebstwo
        łatwa to pułapka życiem się nazywa.
        Uwikłany w czynność ojca-matki życia,
        przez energopotęgi zazdrośnie strzeżony
        jest mostem zwodzonym Wielkiej Obietnicy.
        Podejrzewam – człowiek to byt osaczony.

 

Małpa

Bracie skaczący, bystrość twoich gestów
urzekła stwórcę. Odsłaniasz mi ostatnią tajemnicę.
Istota piękna w tobie się gromadzi,
nabrzmiewa wolność, z której młodsi bracia
łacno cię wypchnęli. Nieświadomy losu
we mnie się pogrążasz. Tu cię odnajduję
w swoich próżnych gestach, późnych rozluźnieniach,
w nagłym uciekaniu, ratowaniu skóry.
Ktoś nas tu wymyślił, ale w moim lęku
jest świadectwo więzi. Ja już nie podołam,
muszę się nauczyć. Pokaż jak się robi
wielki skok do Boga. Wzdyma mnie świadomość,
duma mnie rozpiera, a to twój wysiłek,
twoja to robota. Cuchnę jeszcze tobą,
myję się myślami w rzece potępienia.
Tyle lat a czuję! Ten poryw, mój bracie,
co cię przywiódł ku mnie. To on mnie uwolnił,
zniszczył twoje prawa, pogubił znaczenia,
które odnalazłeś. Nikt już nie wykreśli
ani jednej chęci, twoich pragnień, celu,
nikt już nie zabierze ciebie przeznaczeniu,
nawet moja pewność, że jestem z naczelnych.
Cieszy mnie, że nie chcesz tej poufałości,
że nie czujesz drwiny w takowej wspólnocie.
Przyjdź i pobądź ze mną. Spróbuję, na pewno.

 

Mojżesz

Wreszcie nadchodzi czas, gdy ostatnia nadzieja
jest ostatnim złudzeniem. I lista pytań
zostaje zamknięta. Kto pozostał – jest wolny.
A kto uciekał, powoli dociera
do bezmierności swojego starania
o nowe kształty tej samej prostoty.
Lekcja skończona. Na starej tablicy
jeszcze się bieli stare rozwiązanie.
Krzew już się dopalił. Lecz i po tych znakach
przejdzie niechybnie mokra szmata czasu.
Cóż wyryjemy na kamiennych płytach?
Dziesięć przykazań? Ale już za późno,
by uwierzyć Bogu, że się w to zabawił,
gdy odpływały łodzie przeznaczenia
czerpiąc wodę życia przechyloną burtą.
Jeszcze mogłeś krzyknąć: wyrzucić balast nadziei,
popchnąć wiosłem dłoni łódź na spotkanie,
którego nie będzie. Płyńmy w horyzont!
Tych słów nikt nie słyszał ratując własną skórę.
Tylko Mojżesz. Ale i tak – zrobił po swojemu.

Zawał

Wydaje się wiesz, lecz jemu się wydaje,
cóż nam do tego!? Przynieś trochę wody,
chce mi się pić. Posłuchaj, brzęczą skały.
Gdzie jesteś?! Na siódmym pokładzie zmęczenia
już popękały stropy, tąpnięcie zawał ziemi,
a kiedy nas przygniotło, jeden zdążył krzyknąć:
widzę to światło! Pomoc nie przybyła. Kopano obok.
On cieszył się życiem w pełnej ciemności,
gdzie jak w pełnym świetle oko nie dostrzega
własnej powieki. Powiedział: zmień sposób patrzenia,
teraz jest okazja, bo nic już nie wypatrzysz.
Słyszysz, brzęczą skały. To gaz. Jeszcze parę godzin
i będzie już po krzyku. Daj mi szansę.
– Tyś rzekł – zadrwiłem. – Przynieś trochę wody,
chce mi się pić.


 

List do zmarłego RG

Zatrzasnąć drzwi za nitką horyzontu
gdy, niezbyt widząc, radzisz ociemniałym,
gdy, niezbyt wierząc, cieszysz się z proroctwa
i tylko ostateczność zmusza do wysiłku,
bo, póki co, wylewa swoje kształty
zapachy barwy ziemia tak nieznana
milcząca, której łaskę musisz odgadywać
i zawsze jest za późno. Zacne to zajęcie,
choćby dlatego, że inne jest nieznane.
W czym teraz robisz ? W miłości i śmierci.
Ktoś bierze mnie do ręki i pije ze mnie.
Powiedz, jak to jest, gdy nie jesteśmy razem?
Wiem, że jest przejście, musi być, to niemożliwe,
aby go nie było. Na dnie tej przepaści
nikt nie umiera. Słychać nawet śmiech,
rozkosz gaworzy o szczęściu. Wszyscy tam spadamy
krzycząc: Alleluja! Ale tu stoimy
wobec powszechnej pracy, której jesteś majstrem.
Musimy zrobić most, sami go zrobimy.
Każdy nasz wysiłek – powtórka z nadziei.
W czym teraz robisz? W miłości bez nadziei,
w oczywistości, że ktoś tu pije ze mnie.
Doprawdy, zmyślamy nasze szczęście,
aż nas przywalą kamienie na tej drodze,
bo nie ma tej przestrzeni, gdzie by nas nie było.
Odkształca nas nie przestrzeń, nie czas,
ale tęsknota. Więc przekraczamy nitkę horyzontu
przestając być dla innych powidokiem,
lecz po to tylko, by znów odzyskać pewność,
że innych nie ma. Samotna to robota,
jeden zbędny ruch i znów wybucha życie!
Powrót był omyłką. Przestańmy tłuc ten pacierz
na schodach. Wypijmy za spotkanie
tu, na tej ziemi. Dziwne miejsce, prawda?

                    
*

Ta miłość nie zadaje pytań.
Jest osiągalna tą oczywistością,
tą sobie samej tylko znaną treścią,
jest i widzeniem owej niejasności,
logicznym wynikaniem z każdej niewiadomej.

Ta miłość jest.

               
Dostrzega wszystko co widzi ślepiec
               
poprzez własną ciemność
               
i wiąże jeszcze tamtą przenikliwość
               
z tutejszym umieraniem.
               
Ta miłość nie zna lęku,
               
nie ma w niej nadziei,
               
nie biegnie w przyszłość,
               
nie porównuje, nie wyrokuje.
               
Pamięci jadem nie zakrapla oczu.
               
I nie umiera pchnięta nawet wzrokiem,
               
strącona między ludzi, pokąsana, bita,
               
miażdżona obowiązkiem, tratowana szeptem.

               
Ta miłość jest.

               
Objawia się, nim jeszcze
               
może ujawnić własne objawienie,
               
dostraja się nim zajdzie ta potrzeba,
               
w rozmowie milczy, ale jest słyszalna,
               
schowana w ciemni mnoży się ciemnością,
               
torturowana staje się przedmiotem,
               
badana światłem doświadcza samej siebie.

               
Ta miłość jest.

                                                   

   
                                                   
Leonowi Cyboranowi, którego ciało
                                                       
identyfikowałem 16 i 17 czerwca 1977 r.
                                                       
w kostnicy Zakładu Medycyny Sądowej

Będzie mi ciebie brakować zwłaszcza jesienią,
gdy nasycona płonie lampa ziemi,
gdy na straganach ciepli się czerwienią
i żółknie starym złotem płód zieleni.

Będzie mi brakować twojego poddasza
i okruszyn chleba na kwietnym obrusie,
hermetycznych zaklęć w mowie co nie nasza,
gestów silnej dłoni kiełznających duszę.

Pusto tu bez ciebie, puściej zaś jesienią,
a po żniwach zwłaszcza w cierniskowym kłuciu
będzie mi brakować w nagłym osłupieniu
wiślanego joga wsłuchanego w czucie.

 
                                     
*

Mroczna naturo mężczyzn – w jakiej świetlistości
przebywa bóg twej siły, serce w pysze pławi,
kiedy oko twej klęski, spragnione miłości,
ksobnie krzyża patrzy i tak świat wybawi.

Nasze ruchy niezdarne ściganego samca,
grube mięśnie i skóry przebijalny pancerz,
ścięgniste wiązadła do bitki i tańca,
ja – wyniosły bóg wojny, stadionowy tancerz.

Płonny ciężar ruchu i płodność tajemnic
wybuchają w tkankach nie kojone strachem,
tylko światło u kresu wydobywa z ciemni
garstkę twardych piszczeli przysypanych piachem.

                           
*

Mój świecie rozciągliwy, pokracznie skurczony
do wątłej szparki oka i kilku powikłań,
niedomkniętych otworów, losów przygarbionych,
co je nowe cierpienie w doświadczenie wikła.

               
Moja ziemio przyległa do związanej braci
            pętlą
nowych pokoleń, budulcem trwałości,
               
pięć żywiołów czesne nadaremnie płaci
               
za przywilej noszenia na tobie ludzkości.

               
Moje miasto z rojowisk mrówczanego chowu,
               
kruchy azyl, co pustki i tak nie zaleczy,
               
śmieszna dumka cwaniaczków i wieczności odór
               
w miarę czasu gromadny, bez miary człowieczy.

               
Mój świecie przeze mnie samego stworzony,
               
samopłodny w powinność obojętnie jaką,
               
trwasz póki śnię, sam przez siebie budzony,
               
mnożąc byty podległe i zazdroszcząc ptakom.

 
                                                   
*

Gdy zalizaną ranę przeznaczenia
czas-medyk przekabaca w bliznę,
gdzież się podziewa tamto uniesienie
i jakim zwrotem płaszczy się w płyciznę?

               
Lęk podbechtany miodonośnym mitem,
               
pośledni dżokej na cherlawej szkapie
               
jęzorem kręci pojękliwą płytę
               
i płytki oddech pogardliwie łapie.

               
A gdzież rozmowy dociekliwy galop,
               
leciutki zawrót ociężałej głowy,
               
item doistno-doświtalny zajob,
               
lwiej grzywy szorstkość i koloryt płowy?

               
Pstryk! Pamięć grzęźnie w wątłe historyjki,
               
Sza! Nie historia wabi werblem- znakiem,
               
bo z doniczkowych listków ścierać pyłki
               
jest jak rozłamać pieczęć krytą lakiem.

                                           
*

Na to wesele nie zaprosimy nikogo,
tylko pomnożymy setnie nasze wiano,
niech tam sobie idą z trwogą swoją drogą,
my im wszystko oddamy czego im nie dano.

Życzliwie tego święta nikt nam nie zakłóci,
sami sobie zagramy do tańca i hajda !
Gaduły wzrok obłudnie do nieba odwrócą.
Nikt nam tego wesela grzecznością nie sfajda.

No i proste niemowy, którym bez nas puściej,
pożegnalne zamruczą pieśni o rozstaniu.
Ty przybędziesz wieczoru otulona chustą,
a ja w białej koszuli cichszy o świtaniu.

Tylko nie rań tych dłoni, co za bary z tobą
brać się będą, by wydrzeć mnie z twego mamienia.
Tylko nie waż się, sypiąc czarnoziemną solą,
tknąć oka przyjaźni i wód zapomnienia.

                                
*

Nasze przewiny tak zupełnie świeże,
gdy je w dłoniach zważyć, piszczą jak kocięta,
gdy je czapką nakryć, toczą się jak jeże,
tylko oko nie widzi, ucho nie pamięta.

Teraz chyża pamięć lotne ćwiczy biegi,
czujnie spoglądając w lubą darowiznę
i na grób sumienia świeże przebiśniegi
zdobi w piękny puchar, włosy zaś w siwiznę.

 
                                               
*

Wierzą, że żyją. Nawet stroją minki
patrząc w zwierciadło losu czujnie i zalotnie.
Myją swoje duszyczki, odmawiają godzinki,
kartką z kalendarza płacą bezpowrotnie.

Ktoś im coś załatwił, chyba zmartwychwstanie,
ktoś odkupił winy, dał im ten bilecik.
Więc wystarczy jadło, odzież i mieszkanie.
Resztę im załatwią anachoreci.

Jedzą chleby cudownie niegdyś rozmnożone,
popijają winem z galilejskiej butli,
płodzą sobie podobnych, rzadziej – nawiedzonych,
w nocy pełnej lęku a wolnej od kłótni.

                               
*

I znowu patrzę w ciemność. A w brzuchu, głęboko
ostrozieloną plamą drga magiczne oko,
i za szklistą powierzchnią wilgotnej zieleni
los drogi poplątał i usta oniemił.

               
Toteż schodzę w sztolnię, skąd błyska widzialne,
               
bólem sycąc pragnienie, tak jest doczuwalne,
               
więc uciekam chętnie na leśne przeszpiegi
               
płynąc rzeką zadumy między oka brzegi.

               
Dobrotliwie spoziera w ogień samotności
            takie moje nie moje, bez cienia litości,
               
że nie schowam przed nim fałszywego tonu
               
nawet w mowie mych bliskich w moim własnym domu.

 

Copyright by
Gall Anonim XX
www.logonia.org
poczta@logonia.org