Gall Anonim XX – Pogwarki


Która to już godzina na Bożym Zegarze,
w jakich to kościołach dzwonią święte dzwony,
jakaż ręka tę lekcję z tablicy wymaże,
kto przerwę ogłosi dla dzieci strudzonych,
kto się za nas pomodli bezpieczny i wolny,
któż nam kładkę ułoży ponad grząskim błotem
i kto z nami wieczorem usiądzie spokojny
słuchać naszych bełkotów pod kulawym płotem ?

***

I brudną pianą nad skażoną wodą
osiada władny duch, mocarny duch narodu,
i nie tajemna więź go łączy z nurtem,
lecz drobiazg spraw odsprzedawanych hurtem,
i już nie głębia męczy go podskórna,
a siła wirowania ludzkodurna,
i już nie w prawdę patrzy jak w zwierciadło,
tylko powtarza ślepe abecadło,
strunami szarpie ociemniałą ciszę
i chore niebo, chory sam, kołysze.

***

I co tu robić w takim kraju,
w którym ponurość jawnie mocnoświęta,
gdzie z dawien dawna stało się zwyczajem
na dobre napluć, gorsze popamiętać.

I co tu czynić, jeśli władny orzeł
własną koronę chętnie cisnął w błoto
i jeśli nawet Panu wszystkich stworzeń
pokazać język jest pochwalną psotą.

I jak tu patrzeć w tępozimne maski
chytrawych wilczków strojnych w lisią kitę,
gdy za opłatą, z przyzwolenia, z łaski
kaftany w miarę bezpieczeństwa szyte.

I jak tu, drgnąwszy, nie przekonać ręki,
że nie tę prawdę czyni, ale ścierwo grzebie,
gdy w zgodzie z sercem żyje głosik cienki
karmiony pracą na łaskawym chlebie.

***

Pejzaż miejski – jesień 74

Te obrazki z natury tak mile roztropne,
wiatr chmury przegania na pastwiska modre,
nieco niżej pudełka z dziureczkami okien
i żywoty w pudełkach swojsko nieszerokie.

Panienkom rozcierają zziębnięte paluszki
dobroocy młodzieńcy, chwackie sympatiuszki,
i odęte usta tuląc w ciepło szalu
znany aktor z knajpki wychodzi jak z balu.

W kinach różne dramaty, w teatrze tragedie,
czasem dowcip ktoś wtrąci, a dowcipy przednie.
Dzisiaj ci są mądrzy, jutro znowu tamci,
nabrzmiewają w skórach syci milicjanci.

Dyrygent wdzięcznie oczkiem łypie znad pulpitu,
sprawy roztrząsają sejmiki wróżbitów,
ktoś powie, ktoś zmilczy, ów zaś nie wytrzyma,
ale jesień wokół, no a wkrótce zima

***

Znam ja was, jawnoszepczących,
jawnogłoszących tajemność,
niedobudzonych, nieśpiących,
z głowami w piasek i ciemność.
Odważnych skoczków w półprawdy
niedomyślonych objawień,
i tych czuwających we śnie,
i owych śpiących na jawie.
Mruczących prywatne zaklęcia
stare wertując brewiarze,
sforę goniącą jagnięta
na cudze ofiarne ołtarze.

Znam ja was, tłustogardlanych,
odświętnie pobekujących,
w nadzieję poprzebieranych,
ni zimnych, ani gorących.
Znam wasze czółka obrzmiałe
od troski o los ojcowizny,
i słowa wasze zdyszane
z wysiłku, by popchnąć z mielizny.
I w czasie ostatnich powrotów
do siebie, do prawdy, do ognia,
wasz żargon strachliwych bełkotów
i duszę co tylko półpodła.

***

Co powiesz, mordo z naprzeciwka,
ograniczona polem lustra,
już ogolona, szaroczysta,
jeszcze tak świeża, a już pusta.

Na jakiej drodze, mordo święta,
łamałaś razem ze mną nogi,
czy jeszcze, mordo, dziś pamiętasz
jakie ci przyprawiano rogi ?

Czy w twojej gładkiej skórze ślady
miłość żłobiła czy namiętność ?
Czy jeszcze, mordo, damy radę
codzienność przekabacić w święto ?

Co powiesz, mordo, twemu panu !?
Cóż tak się gapisz ciemnym okiem ?
Puścimy, mordo, wodę z kranu,
a odpoczniemy nad potokiem.

***

Naszych moralistów załzawione oczka,
srogie zwilgłe usta, krótkie tłuste palce,
myśli w papilotach, słowa w gęstych loczkach,
szkolne sylogizmy, krzyżówkowe harce.

Programowi pogromcy prostoty i stylu,
wojowie nieulękli kota szczuć na myszy,
przyzwalacze tandety z półek demobilu,
domorośli krzykacze w pełzającej ciszy.

Jeszcze gazetowi a już w profesory,
radzi togi zakładać a odbywać sesje,
poukładać życie w magistrackie wzory,
prawdę poklepując poufałym gestem.

Zacni kabaliści, prześwietni oracze,
modne garniturki i schludne teczuszki,
w których tylko śniadanie na ten łut rozpaczy,
w których tylko karcięta, ale już bez wróżki.

***

Nie, nie wysokich dźwięków akord skocznoprężny
pociesznych grajków z trąbką za trzy grosze
obwieści nam spełnienie, które dzieło wieńczy,
lecz śleponiemi, bosi listonosze.

I nie z miłością za pan brat, pijani,
będziemy czekać świtów w siodle ciała,
lecz spoza na krzyż drutowanych granic
w drewnianym koniu dotrze do nas chwała.

***

Dostojne siwizny, rozbiegane oczęta
sprytnych chłopców skrzydlatoponurych,
ten i ów już zapomniał, tamten jeszcze pamięta
prostowanie w podziemiach cenzury,

te harce rycerskie na pancernych konikach,
pękające żyłki w obolałej tuszy.
Tego śnieżek przyprószył na puszystym chodniku,
tamten chciałby naprawdę, ale już nie dosłyszy,

tych wiaterek porywał w historyczny taniec
aż ich wprzęgli w hołoble rozbrykaną trojką,
owi masłem smarują złocony kaganiec
i niestrawność leczą czarodziejską fiolką.

Cwani zbawcy ludzkości w najsroższym z kościołów,
już na krzyżach rozpięci i przeto nie śpiący,
czekają zmartwychwstania jak feniks z popiołów,
tacy niedobudzeni a wszystkowiedzący.

 

***

Nie ma we mnie goryczy. Jest oczywistość
zdarzeń,
lina rozpięta cieleśnie nad niedoczesnym ołtarzem
i, bałwochwalca treści w trudnej sztuce chodzenia,
schylony nad twarzą ziemi śledzę grymas zmęczenia,
wybaczam błysk nienawiści w jej umęczonym oku,
brud z moich źrenic ścieram chłodną gąbką obłoków,
dar przeznaczenia przyjmuję w kornym pokłonie ugięty,
wybaczam złowrogi uśmiech, z którego jestem poczęty,
przestróg niepomny bo czuły, żując zatrute ziele,
sławię jej obojętność w mrocznożarliwym kościele,
badając prędkości świetlne czuję obecność cienia.
Nie ma we mnie goryczy. Jest oczywistość istnienia.

***

Tośmy smakowali gorycz naszej mowy
mrucząc sprośne zaklęcia, przepastne pacierze,
pełnym głosem prawdziwi tylko do połowy.
Skubiąc z lotnej prawdy bielusieńkie pierze
tuśmy się raczyli winem odpuszczenia,
mszalną kropelczyną w załganej gardzieli,
węsząc słodką ojczyznę w świetle pełnym cienia
i miłując nad czerwień nieskalaność bieli.
Bośmy się dorwali do spokojnych lutni,
tłustosytych beknięć na zerwanej strunie,
harcujące duchy w workach półpokutnych,
letni kochankowie w srożejącej zimie.

Tu się wyłgać nie sposób, tutaj trzeba bulić,
tu się prawdę kryje jak sukę pod płotem,
tuśmy się raczyli tą wspólnotą ludzi
śmiechem z wolnej gardzieli dławionej bełkotem.

***

Nieporadność pierwocin !
…albo to pierwszyzna,
że nas wciąż jeszcze trapi ta nasza słabizna,
tak nas tęgo pilnują, byśmy nieuczenie
nie omsknęli się z pieluch w przepastne myślenie,
nie splątali nóżek w głębinowych wodach
miast wycierać tyłki na dostojnych schodach.

***

Witaj poeto – miły błaźnie, gachu !
Przez jakie okno wszedłeś, kiedy pełni strachu
mężowie zacni twej przyszłej kochanki,
miłość twą rozmieniając na zwykłe zachcianki,
z powrozem i kneblem przyczajeni za szafą
gotowali los twój tak jak innych gachom.
            …żeby pospolite
pluło ci pod nogi,
bo ociupinę za wysoko, by w twarz.
                                              
Jakie trwogi
prowadzą nas, mój bracie, przez duszne mieszkania,
jakież to psy nas szarpią i wrzask ujadania
w serce nam się wgryza? Jakie kły nam w łydki
wbija wdzięczna ludzkość?
                                           
W kułak z nas się śmieją,
że my często brudni z tą swoją nadzieją,
że nas można pchnąć w błoto, że nam serca puchną,
że my w gwiazdach – idioci !
                                           
A im gwiazdy cuchną,
bo jeśli który w niebo łeb zadrze do góry,
to ręką maca płotu, tak się lęka dziury,
w której noga się plącze.
                                                   
Jakże ci się leci
w ową dziurę, mój bracie ?

                                                
…i jakiej zamieci
wicher cię porywa ? A jak się oddechu
uczysz, bracie poeto, kiedy tyle śmiechu
ściga twoje portki i kieszeń dziurawą,
gdy się ślizgasz w plwocinach ?
                                                  
Siadaj, bracie miły,
przełam ten chleb ze mną. Trzeba krzepić siły.

Jeszcze parę wierszy za ten śmiech ich
dziki,
potem trumna – lot – niebo !
                                               
A oni pomniki
nam postawią z metalu i będziemy, niemi,
patrzeć na następnych poetów tej ziemi.

***

A panie znowu o kaloriach
o chęciach na futrzane czapki,
panowie zaś o kurtkach, spodniach
i o panterkach w modne ciapki.

Ta miła pani zbędny tłuszczyk
zrzuca w podmiejskiej okolicy,
brodząc po lasku jak po puszczy
glorie kalorie skrzętnie liczy,

ocenia bliźnich, wyrokuje,
gaworzy, wytknie, coś pomija…
a ten pan obok tak tokuje,
albo już milczy ci, bestyja.

A tamta mocno w garści trzyma
rozchybotany życia wątek
i z dostojeństwem w tłumie płynie,
w jej dupie życie ma początek !

I owe młódki wielce chętne
samczyków wodzić za kutasy.
Chyżo podrasta zdrowe, piękne,
następne pokolenie rasy.

***

Na wszystkich punktach linii prostej
przez nieskończoność małych garbów
płyną w łódeczkach małe wiosny
przekupki wywłaszczonych skarbów.

A mesjasz nisko nam się kłania
czuprynę z czoła odgarniając
i odpowiada nie pytany
na jedno oko utykając.

Wśród niskoczołych otumanień
Chrystusik mierzwi wąs i brodę.
A chleb ci rzucą, czujesz kamień.
Wino podadzą, chłepcesz wodę.

***

Więc pytam: kogóż nasyca nasze przerażenie,
komu oczy rozjaśnia widokiem zdobyczy ?
Strachem naszym któż to napycha kieszenie,
kto się klepie po brzuchu i przybytek liczy ?

Komuż oddajemy przysługi i lenno,
wielkoduszni wasale pełni wiary w skutek?
Kogóż to upaja ta nasza codzienność
i twarzy naszych niewyraźny smutek?

Przed kimż to, ach przed kim zginamy kolano,
wierni obrządkowi, żując postne dźwięki?
Dla kogo pospiesznie wstajemy co rano
tuląc w ciepłych ramionach całonocne lęki?

Któż to nam przyobiecał przemgliste cacanki,
jakieś takie nie takie i owakie cele?
I o jaką to przyszłość mamy stawać w szranki?
Do czego się modlimy ? I w jakim kościele?

 

 

C copyright by
Gall Anonim XX

www.logonia.org
poczta@logonia.pl