żeton na przetrwanie

Leon Zawadzki
Małe Eseje

żeton na przetrwanie

Dostojną jest Prawda, a Prawda czasami zadaje pytania. Zanim odpowiem na te pytania, wyznam, że budzą we mnie chorobliwe nadzieje.
Ongiś, gdy byliśmy młodzi dwudziestoletni, dostałem od Josifa Brodskiego żeton, czyli solidny metalowy krążek, który pozwalał na przejazd w moskiewskim metro. Wychodziliśmy właśnie z metro w Leningradzie, Josif wręczył mi żeton, mówiąc: Istoriczeskij. Derżis! (rosyjski, znaczy: Historyczny. Trzymaj się!). Mam go do dziś, a trzymać się trzeba było jak najbardziej.
Ano, pamiętam to i owo, bo kuzden (tak właśnie mawiał mój dyr. w HB-6: kUzden!, a wiedział co mówi, bo był ongiś pułkownikiem bezpieki i do cywila trafił po 1956, gdy okazało się, że oni cuś (tak właśnie cUś!) za dużo drew nałamali, wiec ich pchnęli do grażdanki (rusycyzm, znaczy tyle, co do cywila, Wysocki śpiewa w balladzie o karnych batalionach: swojo odpili my jeszczo w grażdanke, co znaczy: swoje wychlaliśmy jeszcze w cywilu); więc kużden uwielbia mówić o tym, co go boli, no ale nie kużden może liczyć na to, ze zainteresuje się nim Bogini Miłosierdzia z Pogotowia Geriatrii Niebiańskiej. Opowiem więc co nieco, bo jest to rozmowa z Istotą Tajemną, co Prawdę uszlachetnia, a ja Ją widzę i opisuję, bo tęsknie po Tobie.
Korzonki zaczęły uprawiać we mnie swój ogródek jeszcze w celi nr 43 Pawilonu zwanego Dwunastką Mokotów, w roku 1969, a więc właśnie wtedy, gdy Wielka Zmiana, chcąc się spotkać ze mną w stosownym Czasie, uczyła się pływać w wodach płodowych Historii.
Z owego lata 69 pamiętam lipcowy dzień, pootwierane okna, zeków (zek – rusycyzm, czyli zakljuczonnyj, co znaczy zamknięty na amen, więzień obozu socjalistycznego za kratami najlepszej ideologii, na jaką stać ludzkość), a więc zeków wczepionych w kraty, gdy nadawano… reportaż z Lądowania Pierwszych Ludzi na Księżycu. Dla nas, więźniów, TO była czysta abstrakcja, surrealizm, a dla tych, co znali się na barwach palety, z której ON pobiera barwy życia, to był jakiś Salvadore Dali w proszku, z którego robiono kawę zbożową i podawano nam czasem ciepłą a czasem wystygłą.
Pamiętam też, ze w ów dzień nacisnąłem dzwonek przywołujący oddziałowego i wręczając mu mały bochenek czarnego komiśniaka powiedziałem: Panie Oddziałowy, na tym chlebie i w nim są zapieczone mysie kupy. Prawdopodobnie można to zjeść, ale jak się nie uda, to będzie epidemia, a jak małolaty to zauważą, będzie bunt i krew się poleje. Zabrał bochenek, za pół godziny otworzyły się okute blachą drzwi celi i podano nam, dwóm więźniom 43-ki, chleb… biały, cały duży bochenek, i oddziałowy powiedział, patrząc mi w oczy: Dziękuje.
Opowiadam to wszystko Tobie, Prawdo, bo GDYBY o tym dowiedział się taki na przykład Wielki Lustrator, to odsądziłby mnie od czci i wiary, zlustrował moje jaja, na których odsiedziałem swoje, aż się wykluła Polska, w której Władca Teczek uznał mnie, co prawda, za pokrzywdzonego, ale i tę mierną satysfakcję zabrała mi Ustawa, a sejmokracja ją zatwierdziła. Boże drogusieńki, gdyby o tych dwóch bochenkach chleba, jednym z mysimi kupami, drugim – w nagrodę za ludzki odruch – białym, dowiedział się prokuror (rusycyzm, znaczy tyle, co prokurator, Wysocki śpiewa: prokuror potrebował rasstreła, szum i gam po zału tam proszoł, co znaczy: prokurator zażądał kary śmierci, po sali powiało grozą), to on że, prokuror, uznałby mnie za kolaboranta, co z władzą komuchów miał konszachty, a ona, władza ta, znaczy się, tak mnie kochała, że bojąc się, iż ją porzucę (zdarza się, nawet w najbardziej ognistych romansach) trzymała mnie pod kluczem i karmiła chlebusiem z mysimi kupami, zaś w nagrodę za błysk zrozumienia w moim umęczonym oku dawała mi biały chleb w dniu, w którym pierwsi ludzie wylądowali na Księżycu. Ale, ponieważ byli to Amerykanie, to kto wie, czy aby byli to Ludzie? 
Ostrzegać komuchów, że małolaty rzucą im się do gardła?! Toż to współ-pra-ca!
Problem był jednak bardziej skomplikowany, nicht wahr? (germanizm, znaczy: czyż nie?), otóż problem był bardziej sloźity (czeszczyna, język Havla, znaczy: to samo co ztiżeny czyli skomplikowany), otóż problem był bardziej zagmatwany niż mały zwój giertysia jest w stanie się stanąć (zwrot polski, niepoprawny gramatycznie, ale przekazujący aromat tematycznej istoty dziejów). A dlaczego? Ponieważ małolatom było obojętne komu przegryźć gardło, więc przegryzali je każdemu, kto się nawinął i był słabszy,( a zawsze był ktoś od nich słabszy), gdyż w małolatach jest tyle wściekłości na jednego, tyle furii na dwóch, tyle zajebania (zwrot rosyjsko-polski) na trzech, że jak ich jest pięciu pod celą, to dwudziestu strażników ma co robić przez cały tydzień 24 na dobę.
No a sedno problemu polegało na tym, że pośród klawiszy byli zupełnie swojscy ludzie, od razu takich odróżniałem, boć byli też klawisze takie kurwy zapiekłe, że należało ich zabijać na wejściu, ale za to groziło co najmniej 15 z łyżką w dupie zamiast w zębach. Akurat ten lepszy klawisz, mały czarny chudy drobny jak kasza perłowa zsypywana do kubka, był imigrantem z Francji, gdzie roboczył za górnika, a jak załatwili mu polską kaszanę, to wzięli go na penitencjał, bo był akuratny, ale gościu (zwrot śląski, co znaczy człowiek, facet, gość, istota człekoształtna, a nie każdemu przecież udaje się połączyć jedno z drugim), otóż ten klawisz dla ludzi pod celą był cichy, spoko, równiacha, uśmiechał się, a to już ewenement czyli psychodelka, jak kto zobaczy. Powiedział do mnie, jak mnie wyprowadzali z Pawilonu na warunkowe: – Panie Zawadzki, nie ma mi Pan za złe? Wyciągnąłem do niego rękę, powiedziałem: – Bóg mi poszczęścił, że siedziałem tu, gdzie Pan jest oddziałowym. Mówię to tylko do Pana, wie Pan?! Uśmiechnął się tajemniczo, z obawą że ktoś zobaczy. Uścisnął mi dłoń. Powiedziałem: – Jakby co, wal Pan do mnie, jak w dym!
Jest taki zwyczaj, że więźniowie nie mówią "do widzenia", gdy odchodzą z pudła. No, to chyba jasne. Więc tylko podałem mu grabę, i jemu zawsze podam, a panu redaktorowi od tej listy w internecie nie podam, tylko spokojnie poczekam, aż Moc Czasu skieruje wody Lety na ukos przez jego medialna pewność siebie, a Historia spłucze to zeschłe gowano na pobocze dziejów.
Ale o czym to ja? O korzonkach, ach, och!
Więc zasada pod celą jest też i taka: nie pij zimnej wody i nie opieraj się o ścianę. Od zimnej waser (germanizm, znaczy woda, ale wasserman znaczy już zupełnie co innego), otóż od zimnej wody dostaniesz kolki, sraczki, wycieraczki i padaczki, bo jak takom (polonizm, niepoprawna forma od taką, ale czytałem ongiś wyznanie: miłość jest wielką siłom, i do dzisiaj nie mogę zapomnieć), więc jeśli zimną waser połączysz w brzuchu z kartoflami na łoju, bałandą (rusycyzm, z grypsery, znaczy: wodnistą polewką z obozowego kotła) na oleju, to będziesz rzygać jak kot, a nie bardzo masz gdzie, jako że kibel pod celą nie jest mównicą w sejmie. A jeśli opierasz się o ścianę, to łapią cię korzonki, prędzej czy później, no i zęby od tego wypadają, raczej prędzej, mnie akurat później, bo dopiero jakieś 5 lat temu zaczęły i skończyć nie mogą, ale i tak jak w lustro spojrzę to mam swoją osobistą lustrację.