U Ramany Maharshi

Publikujemy fragment nieznanego polskiemu Czytelnikowi rękopisu, w
którym dr Weltheim opowiada o swoich podróżach po Indiach oraz o swym pobycie u
Maharishie’ego w 1936r.

Na naszej drodze piętrzyło się wiele trudności,
ponieważ musieliśmy, przy pomocy gromady
chłopów, przeciągać samochód przez brody licznych rzek. Na skutek ulewnych deszczów
powstawały bowiem wszędzie nowe strumienie, a dawniejsze mocno wezbrały. Wreszcie o
godzinie czwartej po południu, podczas ulewnej burzy tropikalnej z piorunami i
błyskawicami, dotarłem do aszramy sławnego Bhagavana Sri Ramana Maharshi w
Tiruvannamalai. Po raz pierwszy dowiedziałem się o nim w dzień mego przybycia do Indii
od Swami Advaitanandżi w Santa Cruz koło Bombaju, zamiast jednak opowiadać mi o nim
Swami podarował mi książeczkę, będącą fragmentem dzieła Paula Bruntona Ścieżkami
Jogów.


[Pełny tekst książki Paula Bruntona Ścieżkami
Jogów wydany był w Polsce dwukrotnie: przed wojną przez Książnicę Atlas
Lwów-Warszawa, a następnie w 1992r. jako reprint przez Pracownię Doskonalenia
Wewnętrznego Arka w edycji Wydawnictwa Pegaz Warszawa. Z oryginału ang. pt. A search in
secret India, z upoważnienia autora przełożyła Wanda Dynowska.]

[Nota www.logonia.org:
Na rozległej równinie wznosi się potężna góra, której szczyt sięga 2400 m n.p.m.
Wtajemniczeni mówią, że tu znajduje się subtelne Serce Ziemi. U podnóża Góry
Świętego Płomienia miasteczko, świątynie i aszram, który uświetnił i
pobłogosławił swoją obecnością Ramana Maharshi. Gdy Indie odzyskały
niepodległość, to właśnie do Niego zwrócił się poprzez wysłannika Mahatma Gandhi:
– Ojciec Narodu zapytuje, jakie są Twoje życzenia i rady dla Indii, które
odzyskały niepodległość?
Mędrzec odpowiedział: – Idź i powiedz Gandhiemu,
że nie trzeba słów, kiedy serce mówi do serca
.
Powiadają, że w załomach skalnych Arunaczali żyją pradawni rishi-mędrcy. Tak głosi
legenda. Brunton opowiada o faktach. Po nim wielu odwiedzających aszram ludzi Zachodu
zaczęło zapisywać swoje rozmowy z Ramana Maharshi i wrażenia z pobytu w aszramie.
Przybywali różni ludzie: praktycy kultury duchowej, pisarze, poeci, filozofowie, uczeni,
ludzie prości, których wiodła najzwyklejsza ciekawość, oraz ci, którzy przybywali do
Mędrca po odpowiedź na zasadnicze pytania.
Ramana Maharshi doradzał, aby wszystkie pytania umiejętnie sprowadzać do kwestii
prymarnej: KIM JESTEM? Skupienie na tym pytaniu w praktyce nazywał Wiczarą – Poznaniem
Rozróżniającym.
Książka Bruntona rzeczywiście wydeptała ścieżkę do źródła Odwiecznej
Mądrości.]


Książkę tę czytałem po drzemce poobiedniej w
czasie podróży koleją z Bombaju do Madrasu dnia 19 grudnia, około godz. 4:30 i dzięki
tej lekturze zapoznałem się po raz pierwszy z Maharshim. Gdy teraz, podczas oberwania
chmury, błyskawic i grzmotów dojechałem do jego aszramu, nie myślałem o tym, by pod
rynną deszczu studiować ogromne ogłoszenia w wielu językach widniejące u wejścia,
lecz wpadłem co prędzej do budynku, zdjąłem obuwie, jak w każdym domu indyjskim i
zapytawszy o Maharsi?ego, skierowałem się do wskazanych mi drzwi. Znalazłem się w
dużej sali wypełnionej postaciami milczących ludzi, było ich około setki. Na prawo,
pod dłuższą ścianą, a naprzeciw wejścia, siedział na tapczanie, na skórze tygrysa
czy leoparda stary, nagi, przepasany tylko przepaską biodrową, ciemnoskóry człowiek,
przed nim żarzyło się kadzidło. Bez żadnej myśli podszedłem wprost do niego,
podałem mu rękę, którą on przyjął, i zapytałem: – Czy Pan jest Maharshi?m? On zaś
przytrzymał moją rękę, spojrzał na mnie z uśmiechem i powiedział: – Pan jest tym
Niemcem, na którego czekałem, proszę o to spytać Bruntona i Swami. Tymczasem
przyniesiono wygodny, pleciony fotel, postawiono go w pobliżu Maharshi?ego, zaś
Europejczyk, który się przedstawił jako Paul Brunton, poprosił mnie, bym zajął
miejsce na tym jedynym w całym budynku krześle. Brunton i Swami, siedzący obok nas,
powiedzieli: – Dzisiaj z rana oświadczył Maharshi publicznie, że pan przyjedzie
dokładnie w tym czasie… ? Czyżby mnie ktoś oznajmił? – zapytałem. – Ja sam nie
mogłem przewidzieć, że już dzisiaj aż tu dojadę i nie zawiadamiałem o przybyciu. ?
Nie, oczywiście nikt nie mógł uprzedzić nas o Pana przyjeździe. A Maharshi zapytał w
łamanej angielszczyźnie: – Od kiedy jest pan w kontakcie ze mną? Wyciągnąłem
kalendarz z moimi notatkami i powiedziałem: – Od 19 grudnia około godziny 4:30 w drodze
do Madrasu, gdy czytałem książkę Bruntona o Panu. Wtedy Brunton i Swami pokazali mi
karteczki, na których było wypisane: Niemiec, który przyjedzie dzisiaj po południu
jest w kontakcie z Maharshim od 19 grudnia o godz.4:30. Była to więc pierwsza
wizytówka, którą mi Bhagavan podał.

Potem nastąpiło długotrwałe milczenie i znów
było tak, jak przed pięcioma minutami, gdy wszedłem do sali. Krępowało mnie, że sam
jeden siedziałem na krześle europejskim, wysoko ponad wielu obecnymi tu osobami.
Poprosiłem, aby wyniesiono fotel i przykucnąłem jak inni na podłodze. Po swych
ostatnich słowach Maharshi wszedł w stan Samadhi. Nie należy jednak wyobrażać sobie
podobnej sytuacji na podobieństwo zgromadzenia europejskiego ku czci wielkiej
osobistości, gdzie wszystko odbywa się możliwie bezgłośnie. Jakkolwiek większość
ludzi zebranych w sali siedziała z zamkniętymi oczyma pogrążona w głębokiej
medytacji, to jednak nie ustawało ciągłe wchodzenie, wychodzenie i rozmowy wzajemne.
Między ludźmi biegały małe indyjskie wiewórki a czasem nawet i małe myszki. Przez
zabezpieczone okna zaglądały małpy, a w powietrzu latały gołębie i inne ptaki. Poza
tym, każdy wchodzący lub odchodzący rozciągał się jak długi przed Świętym,
czyniąc ramionami ruchy, jakimi tu wielbi się bogów. Maharshi, z wachlarzem z liścia
palmowego w ręku, nie zauważał tego wcale. Przyszli kapłani z pobliskiej ogromnej
świątyni, wznosząc śpiewy i modły, celebrując te same ceremonie co przed swymi
bóstwami; Maharshi jednak nie spostrzegał tego.

Nagle uczułem, że ktoś siedzący za mną, po
lewej stronie, bacznie mnie obserwuje. Odwróciłem się i dostrzegłem dwoje
nieprawdopodobnie pięknych, ogromnych, czarnych oczu brodatego człowieka otulonego w
szafranowo żółtą szatę modlitewną. Brunton poinformował mnie, że jest tak zwany milczący
jog Ramiah. Później opowiem więcej o tej niezwykłej postaci. W każdym razie podałem
mu rękę, którą długo przytrzymał, potem dotknął mojego ramienia, przy czym oblicze
jego wyrażało nieskończoną dobroć.

Może jest to paradoksem, ale mimo opisanego
rozgardiaszu panuje jednak w sali zupełna cisza, można by powiedzieć uroczysta cisza,
której hałas bynajmniej nie zakłóca. Nie przeszkadza również cichy lub głosniejszy
płacz kilku ludzi, ani to, że chwilami dzieci zachowują się głośno.

Burza przeszła, słońce zaświeciło, Maharsji
budzi się z Samadhi i wstaje. Otulają go w białe płótno, dają mu do ręki długi kij
a do drugiej mały kociołek do wody. Opuszcza salę w towarzystwie jedynie milczącego
joga. Obaj wyruszają na swoją krótką co wieczorną przechadzkę w stronę Góry
Świętego Płomienia. Stąd pochodzi nazwa Tiruvannamalai, co znaczy Święta Ognista
Góra.

Z tą nazwą i piękną górą wiąże się
następująca legenda: Sziwa i Parwati przechadzali się pewnego razu po górze Kailas.
Żartując, zasłoniła Parwati oczy Sziwy, na skutek czego zgasły Słońce i Księżyc,
a na Ziemi zrobiło się ciemno. Jakkolwiek dla bogów ciemność ta trwała tylko
chwilę, na Ziemi zapanowała ona przez wiele lat. Ludzie poskarżyli się Sziwie, który
rozkazał bogini odbyć za karę pielgrzymkę do kilku świętych miejsc. Gdy Parwati
modliła się w Tiruvannamalai, ukazał jej się na szczycie góry Sziwa w postaci
wielkiego płomienia i oznajmił, że kara jest skończona. Na pamiątkę tego wydarzenia
zapalają kapłani na górze corocznie, w miesiącu karttika (listopad-grudzień) ogromny,
święty ogień.

W jednej z grot tej potężnej góry przeżył
Maharshi, po dwunastu latach całkowitego milczenia, swoje oświecenie. Dzisiejsza
aszrama, w której się znajdowałem, leży daleko poza miastem świątyń, u stóp tej
Góry Arunaczala.

W przerwie, gdy Maharshi znajdował się na
przechadzce, obejrzałem aszramę i zająłem się mym samochodem, ludźmi i rzeczami.
Umieszczono mnie w ogrodzie, w małym domku kamiennym, a właściwie w pustej celi.

Teraz odczytuję ogromne, różnojęzyczne
ogłoszenia i pouczenia, umieszczone przy wejściu. Zawierają one przepisy zachowania
się w czasie pobytu w aszramie i kładą nacisk na prośbę o nie dotykanie Maharshi?ego
nigdy i w żadnych okolicznościach. Zachowałem się więc całkowicie na odwrót, gdy od
razu przystąpiłem do niego i uścisnąłem mu rękę, lecz nikt, a przynajmniej on, nie
wziął mi tego za złe.

Brunton pouczył mnie życiu i relacjach w
aszramie. Między innymi powiedział mi, że czasami Maharshi, w stanie Samadhi,
uporczywie na kogoś patrzy, co wywołuje najrozmaitsze reakcje. Najczęściej ludzie
zaczynają gorzko płakać, inni śmiać się, niektórzy natychmiast zasypiają, wielu
ludzi nie wytrzymuje tego wzroku i opuszcza salę itp. Brunton pouczał mnie, że jeśli
Maharshi, będąc w Samadhi, skieruje wzrok swój na mnie, dobrze będzie, jeśli pozwolę
sobie swobodnie wyrazić się każdej reakcji, bo nikt tu niczemu się nie dziwi i niczego
nie ma za złe.

Należy wziąć pod uwagę, że na Wschodzie
święty, mistrz czy guru nie poucza nas na nasz sposób, nie miewa w naszym sensie
wykładów, nie daje wskazówek. Jego indyjskie otoczenie wcale tego nie oczekuje.
Pielgrzymi przychodzą nie po to, by cos usłyszeć lub zobaczyć, lecz po to, by w
atmosferze Mistrza móc łatwiej niż zazwyczaj medytować, a może także po to, by
oświecenie jego promieniowało na nich i by w ten sposób mogli brać udział w
wewnętrznej łasce Mistrza. Jak pływający zanurza się w wodę, a latający w
powietrze, tak samo w obecności Mistrza zanurzamy się w niezwykłą duchową atmosferę,
w której wiele codziennych zjawisk staje się niemożliwe. Między innymi odkryłem, że
niemożliwością jest, albo rzeczą niezmiernie trudną, żywić w obecności Mistrza
negatywne myśli, odczuwać niepokój, być przygnębionym troskami, pragnąć czegoś
gwałtownie, myśleć o zagadnieniach itp. Wszystko, co oporne, wątpliwe i niejasne traci
swą wagę, po prostu człowiek dochodzi organicznie do stanu ciągłego rozszerzania się
i pełnej spokoju harmonii ze wszystkim, o czym może myśleć, choćby to było
dotychczas czymś dlań bolesnym.

Jest to tak, jak gdybyśmy brali w siebie
przyrodę, krajobraz górki lub niebo usiane gwiazdami. Nie stoimy wobec nich jak podmiot
wobec przedmiotu obserwacji, lecz zanurzamy się w nie w czystym wczuwaniu się. Tak
właśnie czuje się człowiek w obliczu Mistrza, który nie jest przedmiotem jego
obserwacji i krytyki, nie jest dla niego źródłem wiedzy czy mądrości, ale staje się
w nim stanem, w którym człowiek znów odnajduje siebie.

Jeśli guru jednak mówi albo prosi o zadawanie mu
pytań, to zauważyłem, że przyczyna tego jest następująca: guru czuje w sobie uczucie
swojego otoczenia, widzi pytania i wątpliwości obecnych, które jak bagaż podróżny
zostawili u wejścia do aszramy. Lecz po odejściu z jego kręgu muszą oni na nowo
podjąć swój bagaż życiowy. To go skłania do mówienia, do zezwalania na zadawanie mu
pytań i do odpowiadania na nie. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś chciał pokazać, jak
najlepiej rozłożyć ciężary bagażu, jak je zrównoważyć, aby potem łatwiej i
szybciej móc wrócić do codziennego życia. Nie odejmuje on ciężarów, ale na skutek
uświadomienia ich sobie i racjonalnego ich uporządkowania tracą one same swą wagę.
Guru nie jest nauczycielem, lecz stanem poznania.

 

Biblioteka Wiedzy Potrójnej

www.logonia.org