Swami Vivekananda

Swami Vivekananda – ukochany uczeń Ramakrishny


Leon Zawadzki
wykład w ramach zajęć Akademii Kultury Duchowej, 15. 06. 2002r.


          Swami Vivekananda (Narendranath Datta) był jednym z szesnastu najbliższych uczniów Ramakrishny. Przybył do niego po raz pierwszy, mając 17 lat. Vivekananda studiował medycynę i filozofię w Kalkucie. Był jednym z tych młodych, silnych, prężnych ludzi Uniwersytetu, świetnym studentem, zajmował się też sportem: pływaniem, boksowaniem i – jak sam o sobie wyznał – nie zawracał sobie głowy żadną kulturą duchową. Śmieszyły go wszystkie opowieści o mistrzach, guru, jogach, kultywował naukowe podejście do życia, uważał, że życia należy używać, żyć pełnią doznań i nie zastanawiać się nad tym, jak to młody człowiek. Pewnego razu – jak sam opowiadał – jeden z jego kolegów powiedział: Wiesz, mieszka na przedmieściach Kalkuty taki dziwny człowiek, mówią, że jest świętym i guru, może byśmy pojechali zobaczyć co to jest za postać. Była to taka po prostu atrakcja turystyczna. Młodzi ludzie wybrali się tam i kiedy przybyli do niewielkiego drewnianego domku, zobaczyli, że na tarasie siedzi chudy jak szczapa mężczyzna w średnim wieku, w tradycyjnej postawie lotosowej, otacza go grupa młodszych i starszych ludzi. Bogaci studenci ze śmiechem i gwarem wpadli na taras, ale cisza i spokój tej sytuacji trochę ich stonowały, więc przycupnęli. Mężczyzna wyróżniający się w tej grupie i otoczony szacunkiem pozostałych otworzył oczy i wtedy Vivekananda powiedział do niego: Słyszałem, że znasz prawdę? Ramakrishna uśmiechnął się i milczał. Vivekananda zapytał: Czy jest Bóg?, na co Ramakrishna odpowiedział: Tak. – A skąd wiesz? – zapytał Vivekananda. – Bo Go widzę – odpowiedział Ramakrishna. Oczywiście rozmowa dalej potoczyła się jakoś, pozornie o jakichś tradycjach. Młodzi ludzie zabawili pół godziny a w pewnym momencie Vivekananda, znużony rozmową, wstał, skłonił się tradycyjnie i już miał odchodzić, gdy Ramakrishna wskazał go palcem i powiedział: Oto mój umiłowany uczeń. Vivekananda roześmiał się wesoło, uznał to za miły żart i razem z grupą kolegów wycofał się i odjechał.

Od tego momentu – jak sam wspomina – ani przez chwilę nie opuszczały go oczy Ramakrishny i uśmiech na jego twarzy oraz aura samej postaci. Przez pół roku Vivekananda walczył sam ze sobą, nie mogąc pogodzić się z tym, że ta postać żyje w nim cały czas i że ściąga go ku sobie. Już kilkakrotnie wybierał się do niego, już postanawiał, że tam pojedzie albo przynajmniej z nim pogada i poprosi, żeby mu dał spokój, chociaż miał wrażenie, że ten człowiek wcale na nic nie nalega, tylko po prostu jest tak jak jest. Aż w końcu, pewnego dnia, nikomu nic nie mówiąc, wyruszył, żeby uwolnić się od poczucia, że ma do czynienia z nieznanym dziwnym zjawiskiem. Przyszedł i zobaczył tę samą scenę: na werandzie siedział Ramakrishna w otoczeniu uczniów. Kiedy Vivekananda stanął przed nim, Ramakrishna otworzył oczy i powiedział: No nareszcie jesteś! – i pokazał mu miejsce. Vivekananda usiadł przed nim i wtedy Ramakrishna nachylił się i otwartą dłonią, na płask, uderzył go w czoło. Vivekananda opowiada o tym tak: Widziałem rękę Ramakrishny, poczułem uderzenie i w tym momencie prysnął cały świat zjawiskowy, a ja znalazłem się w bardzo dziwnym miejscu: miriady gwiazd i drobnych punktów świetlnych rozbłyskiwały w nieskończonych ciemnościach, tworzyły kształty, te kształty znikały, zmieniały barwy i wystarczyło, aby jakakolwiek moja myśl zaistniała, a te kształty układały się zgodnie z tą myślą, poczym znowu się zmieniały. Trwałem tak, aż w pewnym momencie poczułem chłód i ocknąłem się na tej samej werandzie. Kiedy Vivekananda się ocknął, był już zmrok, minęło co najmniej sześć godzin od chwili, gdy usiadł, lecz nadal wszyscy siedzieli spokojnie, nic nadzwyczajnego się nie działo. Vivekananda zwrócił się do Ramakrishny: – Gdzie ja byłem i co to za sztuczki? Na co Ramakrishna powiedział: To wszechświat, w którym żyjesz. Stan, w którym się znajdowałeś, jest tylko zadatkiem i otwarciem. Długo będziesz musiał pracować, nim tam powrócisz na stałe.

Vivekananda został, nawet nie powiadamiając swojej rodziny, że już więcej nie wróci ani do miasta, ani na studia. Oczywiście były interwencje rodziny, były przyjazdy i odjazdy, ale – zgodnie z tradycją – miał prawo wybrać taką drogę. Vivekananda pozostawał u Ramakrishny przez kilka lat. Podjął praktykę żywej obecności Nauczyciela i ćwiczeń jogi klasycznej. Gdy praktyka dotarła do bram Świątyni Ducha, Ramakrishna powiedział: Teraz pozostały ci trzy sprawy do zrobienia. Pierwsza, to musisz dotrzeć do świątyni Kali na oceanie, druga – po powrocie.

Vivekananda wziął sakwę podróżną i wyruszył pieszo w kierunku oceanu, na południowy cypel Indii. Idąc, po drodze praktykował jako wędrowny jogin. Ta podróż zajęła mu kilka miesięcy, kiedy dotarł do cypla i miał iść dalej, to akurat spóźnił się na prom, który odpływał na wyspę, gdzie znajdowała się świątynia bogini Kali. Prom majaczył już dość daleko, odległość od brzegu do świątyni to kilka mil morskich.  Vivekananda przejął się tym, że nie zdążył na prom, ale uznał, że przed nim jest do wykonania ważne ćwiczenie: wpław dotrze na wyspę do świątyni. Wiadomo było, że w tym rejonie oceanu są rekiny, pogoda się często zmienia. Vivekananda uznał, że jeżeli ma być kapłanem, to jest w ręku Najwyższego. Wszedł do wody i zaczął płynąć w kierunku wyspy. Dopłynął do tej wyspy, co uznano za wyczyn sportowy i fenomenalny.

Po powrocie do Ramakrishny opowiedział o swojej podróży. Otrzymał polecenie udania się do Stanów  Zjednoczonych, do Chicago, gdzie w 1893 roku miał się odbyć Parlament Religii Świata (zgromadzenie reprezentantów religii świata, ze Wschodu i Zachodu). To właśnie w 1893 roku rozpoczęła się wielka przygoda – najpierw Ameryki, a potem Europy – z jogą. Parlament był zorganizowany, ale porozumiewanie się w jego intencji trwało bardzo długo. Wysłannicy, kurierzy jeżdżący po świecie, powiadamiali poszczególne ośrodki, że takie zgromadzenie ma się odbyć i że przedstawiciele wiodących religii świata powinni się tam spotkać. Ta informacja dotarła do Ramakrishny, który wydelegował swojego umiłowanego ucznia, aby ten udał się do Stanów. I tak zaczęła się następna przygoda Vivekanandy. 

Skąd o tym wiemy? Kiedy Vivekananda wędrował po Stanach Zjednoczonych i Europie, to wzbudził ogromne zainteresowanie wybitnych umysłów. Jeden z nich, znany pisarz francuski Romain Rolland, odbył wiele rozmów ze Swamim. Vivekananda był wykształconym człowiekiem, świetnie mówił po angielsku, później również po francusku. Romain Rolland, notując swoje rozmowy z Vivekanandą, zebrał pokaźny materiał, następnie napisał trzy wspaniałe książki: pierwszą Ramakrishna, drugą – Życie Wiwekanandy i trzecią – Wszechświatowa ewangelia Wiwekanandy.  Zostały one przetłumaczone na wiele języków europejskich, w tym i na język rosyjski, w 1935 r. wydano je w Rosji; dobrym jakościowo przekładem dysponują też czytelnicy czescy. W Polsce nie były wydane, są dostępne w języku francuskim.

 Vivekananda wspomina, że otrzymując polecenie wyruszenia za ocean, znalazł się wobec poważnych problemów: po pierwsze, miał przekroczyć wielką wodę a jako bramin nie powinien tego robić, nikt zaś nie mógł mu udzielić takiego zezwolenia, musiał to wziąć na swoje sumienie. Na wieść, że będzie opuszczał Indie i wyruszał przez wielką wodę, bramini, m.in. z jego rodziny, wpadali w przerażenie i uznali, że jest to naruszenie świętego kanonu. To nie był przesąd, chodziło o to, żeby wiedza sakralna, najwyższej jakości przekaz pozostały w granicach Indii. To był pierwszy problem, z którym zetknął się Vivekananda. Drugim był brak pieniędzy – problem, można powiedzieć, jeszcze poważniejszy. Naskrobano jakieś tam pieniądze na najtańszy bilet, kapitan ulitował się nad dziwaczną postacią w czerwonej szacie sanjasina i zabrał go na pokład statku. Ale już w Ameryce trzeba było jeszcze dojechać do Chicago, tam się utrzymać, a na to już pieniędzy nie było, starczyło dokładnie na bilet i wyżywienie na statku. Vivekananda uznał, że wyruszy tak jak wtedy, kiedy przepłynął kilka mil oceanu wśród rekinów, z absolutnym zaufaniem do Najwyższego i do mocy jogicznych. Gdy znalazł się w Stanach zaczęły się małe cuda: ktoś się zainteresował dziwną postacią w szacie jogina, ktoś zapytał, dokąd się udaje, ktoś kupił mu bilet, ktoś wsadził go do pociągu, tam okazało się, że ludzie też jadą na ten kongres i widząc tę dziwną postać, mówiącą dobrze po angielsku, zaczęli go pilotować aż do sali kongresu. Pomagali mu do tego stopnia, że zakwaterowano Swamiego w hotelu, znalazło się też parę dolarów na jedzenie.

Kiedy Vivekananda przyszedł na salę Parlamentu Religii Świata, który już rozpoczął obrady, dowiedział się, że mówcy mają się zapisywać do głosu. Podszedł więc do komisji wielebnych ojców – byli tam kapłani, religioznawcy, filozofowie z całego świata, a na sali trzy tysiące ludzi – i powiedział, że przyjechał z Indii, że ma polecenie swojego Mistrza, aby tutaj zabrać głos. Zapytano go, kogo reprezentuje, jaki kościół na co Vivekananda, bez chwili zastanowienia odpowiedział, że Wedantę. Wielu z wielebnych i znakomitych zapewne po raz pierwszy usłyszeli, że coś takiego istnieje, wpisali więc kościół wedantystów i zapisali Vivekanandę do głosu.

Swami czekał, słuchając wypowiedzi mówców. Wszyscy, z mównicy, głosili swoje w imię jakiegoś Boga i byli ortodoksyjnie podniośli, mówili głosami, które znamy z ambon. Sala była ogromna, nie było mikrofonów i głośników, trzeba było mówić głośno. W pewnym momencie speaker zapowiedział, że głos zabierze przedstawiciel kościoła wedanty z Indii. Jak wspominają ci, którzy byli na sali, było tak, jakby ruszyła fala, jakby zadziałał rozrusznik. Jak wspomina Vivekananda – kiedy szedł do mównicy, to nie bardzo wiedział o czym będzie mówił, chociaż sobie przedtem to przemyślał. Wszyscy mówiący przed nim  zaczynali od powitania rytualnego: w imię Ojca i Syna, albo: szanowni zgromadzeni, przewielebni kapłani. I oto na proscenium wszedł mężczyzna średniego wzrostu, mocno zbudowany, w szkarłatnej, niezwykłego koloru i kroju szacie, z lwią grzywą włosów, o płonących, czarnych oczach. Stanął na mównicy i wypowiedział z głębi wieków znane dwa słowa: Bracia i Siostry! Przez salę przeszedł prąd, jakby piorun w nią uderzył, wszyscy wstali, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, że witają przez aklamację nieznanego Pielgrzyma z Indii. Następnie sala zamilkła na kilkanaście sekund, po czym ludzie tak jak wstali, tak usiedli i Vivekananda zaczął mówić. O tym, że przybywa zza oceanu, przynosząc wieść o religii uniwersalnej.

Pojawienie się Vivekanandy, jego dwudziestominutowy przekaz o istocie Wedanty wywołały aplauz i lawinę. Podczas przerwy w obradach, rzuciły się do niego setki dziennikarzy, reporterów, ludzi, którzy zapraszali go na wywiady i wykłady.
Swami podjął ten trud, realizując bardzo napięty i trudny program podróży po Ameryce. Tysiące ludzi jeździło za Vivekanandą z wykładu na wykład, a on, wędrując po całych Stanach Zjednoczonych, systematycznie wykładał istotę Wedanty i praktyki jogicznej na najwyższym poziomie filozoficznym i praktycznym.

Jak sam wspomina, nawet nie zdążył się zorientować, gdy okazało się, że dysponuje pokaźnymi pieniędzmi i nie bardzo wie co z nimi zrobić. Poradzono mu więc, jak ma przesyłać je do Indii. Zostawiał sobie niewielkie kwoty potrzebne mu na życie codzienne i podróżując po Ameryce opowiadał o Wedancie. Zdarzały się też zabawne sytuacje. Ponieważ pytano go o podstawowe zasady praktyki duchowej, wspominał m.in. o niejedzeniu mięsa. Nagle tysiące ludzi przestało jeść mięso, z dnia na dzień, tysiące ludzi zachowywało się stosownie do nowej mody. Swamiego to śmieszyło, potem nieco drażniło, w końcu postanowił coś z tym zrobić, bo zobaczył, że moda na jogę i Wedantę przesłania istotę sprawy. Po wielkim tournée, ukoronowaniem miały być wykłady w Nowym Jorku. W hotelu Waldorf Astoria urządzono przyjęcie na kilkaset osób, Vivekanandę posadzono na honorowym miejscu. Człowiek, który przyjechał nie mając dolara przy duszy, nagle znalazł się w hotelu Waldorf Astoria, po roku pobytu, w sytuacji multimilionera. Oczywiście celebrowano jego obecność, a gdy zapytano go, co podać, on odwrócił się i potężnym głosem, na całą salę powiedział: kotlet cielęcy! Na sali zapanowała cisza skonsternowanych ludzi. Jak to, przecież sam mówił, że bramini rytualnie nie biorą mięsa do ust! Wszędzie zachowywał się w sposób nienaganny, jeśli chodzi o reguły postępowania, a tu nagle, publicznie, kotlet cielęcy!! Zapanowało zamieszanie, wszyscy patrzyli na niego. Podano mu kotlet cielęcy, Swamidżi wziął nóż i widelec i zaczął jeść, z wyzywającym rozbawieniem przyglądając się ludziom. Tę lekcję niewielu ludzi zrozumiało, następnego dnia pojawiły się artykuły, że ten guru, co to nigdy mięsa nie tykał, tu nagle zjadł kotlet cielęcy i to była największa sensacja dnia. Vivekananda wspominając to mówił, że nigdy przedtem ani potem nie wziął mięsa do ust, ale uznał, że kiedyś trzeba przerwać ten obłęd i pokazać, że praktyka kultury duchowej nie polega na rytualnym przestrzeganiu zakazów i nakazów, ale ma głębszy sens.  

Po Stanach Zjednoczonych nastąpił cykl podróży po Europie: Londyn, Paryż, Berlin i inne miasta, po czym Vivekananda powrócił do Indii. Jego misja została wypełniona.

Nad brzegiem oceanu, na urwistym, skalistym wybrzeżu Indii, na tej wyspie, do której ongiś dopłynął w falach oceanu, powstał ashram, bardziej podobny do klasztoru kontemplacyjnego o surowej regule. Było to marzenie życia Vivekanandy. Został on mistrzem tego ashramu, w którym razem z nim w ostropotężnej praktyce jogi trwało czterdziestu joginów mężczyzn, i tam, w wieku niespełna czterdziestu lat zakończył życie.

Po wypełnieniu prac, napisaniu kilku podstawowych dzieł, m.in. słynnej Wedanty, Radża jogi oraz Komentarzy do Jogasutr Patandźiali – powiadomił swoich uczniów, że wypełnił dzieło życia i opuszcza Ziemię, opuszcza ciało i że wkrótce odejdzie ze świata, aczkolwiek nic z zewnątrz na to nie wskazywało, wyglądał nadal na krzepkiego, silnego mężczyznę. Mówił, że tęskni za swoim przyjacielem Nauczycielem, który już odszedł, i że spełnił już wszystko, co miał do zrobienia. Wypełnił wszystkie trzy polecenia swojego mistrza: odbył pieszą pielgrzymkę przez Indie do świątyni Kali, dokonał przekazu o Wedancie i Jodze dla Ameryki i Europy, założył i poprowadził ashram jogi dając impuls do powstania Misji Ramakrishny. Ponadto przekazał podstawy praktyki swoim najlepszym uczniom. Zakończył więc to, co miał do zrobienia, i odchodzi. Kiedy więc pewnego poranka Vivekananda nie zjawił się w sali medytacyjnej, co się zdarzyło tylko ten jeden raz, uczniowie zaniepokojeni weszli do jego celi klasztornej i zobaczyli, że Vivekananda siedzi na swoim posłaniu w pozycji medytacyjnej, a jego ciało jest już zimne. Wezwany lekarz stwierdził pęknięcie aorty serca.