PAMIĘĆ

PAMIĘĆ

Leon Zawadzki
Nity i Mity

Nic o nas bez nas
Ofiarom bałkańskiej tragedii poświęcam

Dzień był deszczowy, siąpiło od rana. O świcie dwie sarny przyszły pod dom, aby poszukać pożywienia i zabrały się, oczywiście, do obgryzania wiosennych pędów drzew owocowych. Zobaczyłem je z okna swojego pokoju i wyszedłem, aby zaproponować im coś na ząb i poprosić o pozostawienie drzew w spokoju. Uciekły, zwinne i nieufne.

W sali kominkowej ośrodka studiów astrologicznych zebrała się grupka uczniów. Wszedłem, aby się przywitać, młody aspirant wiedzy spojrzał na mnie i zapytał: Panie Leonie, gdzie Pan tak nauczył się sztuki interpretacji horoskopu?

Zanim zdążyłem pomyśleć, usłyszałem, że mówię: – Wie Pan, może to było wtedy, gdy zastanowiłem się, dlaczego odwracam zawsze czajnik, stojący na kuchence gazowej, dziobkiem do ściany? Otóż tak postępowałem przez wiele lat, zdając sobie sprawę, że moje zachowanie jest irracjonalne i ma w sobie coś obsesyjnego. W końcu, tak myślałem, jest to obsesja nieszkodliwa, ale nie zadawałem sobie pytania: dlaczego takie jest moje zachowanie wobec czajnika?

Aż pewnego razu, byłem sam w swojej górskiej chacie, napaliłem w piecu, postawiłem czajnik z rozmachem na płytę kuchenną, a ponieważ mój kot zaczął miauczeć domagając się jakiejś strawy, postawiłem ten czajnik nie tak, jak „powinienem”.

Nakarmiłem kota, odwróciłem się do czajnika i już miałem go odwrócić dziobkiem do ściany, gdy nagle coś we mnie krzyknęło: stop! zobacz, co robisz!

I zobaczyłem: jest wojna, mam pięć lat, idziemy z moim młodym kuzynem Gienkiem po nasypie kolejowym, w poszukiwaniu jedzenia. Jest po jesiennych wykopkach buraków cukrowych, przyglądamy się, gdzie poniewierają się na polach pozostawione buraki. Słyszę gardłowe glosy, śmiech i okrzyki, zbliżam się do skraju nasypu i widzę czterech żołnierzy niemieckich przy małym ognisku. Nim zdążyłem pomyśleć, że ci mężczyźni w porozpinanych mundurach, z karabinami niedbale odłożonymi na bok, są dla nas śmiertelnym zagrożeniem, czuję zapach smażonego boczku. Ta upajająca woń dobrego jedzenia jest w owej chwili, gdy głód skręca mi wnętrzności, silniejsza od mojego instynktu samozachowawczego, więc wdycham ją jak eliksir i wtedy jeden z tych żołnierzy mnie zauważa. Gwar i śmiech ustaje, żołnierz niedbale bierze karabin i zaczyna wdrapywać się na nasyp. Stoję jak zaczarowany. Żołnierz wyrasta przede mną, jakby od niechcenia repetuje broń, podnosi ją do ramienia i widzę lufę, która zionie mi prosto w oczy tajemniczym, niekończącym się tunelem. Wiem, że za chwilę wydarzy się coś ostatecznego, nieodwracalnego i że jest to tajemnica. Patrzę w ten tunel i nie mogę się poruszyć…

Czuję raptowne uderzenie w ramię i spadam z nasypu, na jego przeciwległą od żołnierzy stronę. Lecę koziołkując, wpadam w ostro kłujące zarośla, podrywam się i biegnę, znowu padam i biegnę… Słyszę gardłowy śmiech żołnierzy, ale nie słyszę wystrzałów. W tym śmiechu i krótkich, urywanych jak szczeknięcia okrzykach jest radosna wesołość i pewność, że ci, których głosy przetaczają się nade mną, mają prawo zabić mnie, ale mogą też nie zadawać sobie takiego trudu, skoro uciekam.

Ocknąłem się po biegu, w rozdartym sweterku, pokrwawiony i posiniaczony, ale jeszcze żywy. Okazało się, że Gienek, dosłownie w ostatniej chwili, pchnął mnie z nasypu i sam skoczył za mną. Dyszymy ciężko i uspokajamy się dopiero na przedmieściu.

Patrzę na czajnik i w czeluści jego dziobka widzę ten sam tunel i tę samą dziwną, nieodwracalną tajemnicę. Siadam na krześle przy stole, gapię się przez okno na beskidzkie wierchy i mruczę: musiała ci być jakaś mocna opozycja horarna, z radykalnymi tranzytami w moim horoskopie.

W sali kominkowej zrobiło się cicho, jakby w całym Wszechświecie zamarł na chwilę gardłowy śmiech „panów stworzenia”. Znam ten dźwięk, słyszałem go w życiu tysiące razy i wiem, że nie jest to śmiech człowieka, lecz rechot w czarnej czeluści tajemniczego tunelu.

Po paru minutach dodaję nieśmiało: Oczywiście, była to lekcja astrologii, której w tamtej sytuacji jeszcze nie zrozumiałem. Ale przy piecu, w kuchni, byłem już dojrzałym człowiekiem i miałem za sobą kilkadziesiąt lat praktyki. Takich lekcji, z pogranicza życia i śmierci, wynikających z pytania być albo nie być, otrzymałem w tym życiu setki, aż zrozumiałem, że pytanie Szekspira jest wielce kokieteryjne. Po prostu nie można nie być. Nie-bycie jest złudzeniem. Wiem, że po drugiej stronie lufy karabinu czyli dziobka czajnika, może nie tak samo i nie taki sam, ale JESTEM.

Ukłoniłem się i już miałem wyjść z sali, gdy ktoś zapytał: – I co, przestał Pan odwracać czajnik dziobkiem do ściany? – Ależ skąd! – odparłem. – Teraz jednak robię to świadomie, czyli rozwijam się duchowo, czyż nie tak?

Leon Grunfeld-Zawadzki

7 kwietnia 1999r.