Leon Zawadzki * małe eseje

Leon Zawadzki
Małe Eseje

Korzenie korzonków


Dostojną jest Prawda, a Prawda czasami zadaje pytania.

Zanim odpowiem na te pytania, wyznam, że budzą we mnie chorobliwe nadzieje. Bo kużden (tak właśnie mawiał mój dyr. w Hydrobudowie-6: kUżden!, a wiedział co mówi, bo był ongiś płk bezpieki i do cywila trafił po 1956, gdy okazało się, że oni cuś (tak właśnie cUś!) za dużo drew nałamali, to ich pchnęli do grażdanki); więc kużden uwielbia mówić o tym, co go boli, no a nie kUżden może liczyć na to, że zainteresuje się nim Bogini Miłosierdzia z Pogotowia Geriatrii Niebiańskiej. Opowiem co nieco, a jest to rozmowa z Istotą Tajemną, co Prawdę uszlachetnia, a ja ją "widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie" (poeta wieszcz, tYż Żyd).

Korzonki zaczęły uprawiać we mnie swój ogródek jeszcze w celi nr 43 Pawilonu zwanego Dwunastka Mokotów, w roku 1969, a więc właśnie wtedy, gdy Wielka Zmiana, chcąc się spotkać ze mną w stosownym Czasie, uczyła się pływać w wodach płodowych Historii. Z owego lata 69 pamiętam, jak najbardziej, lipcowy dzień, pootwierane okna, zeków wczepionych w kraty, gdy nadawano reportaż z lądowania pierwszych ludzi na Księżycu. Dla nas, więźniów, TO była czysta abstrakcja, surrealizm, a dla tych co znali się na palecie, z której On pobiera barwy życia, to był jakiś Salvadore Dali w proszku, z którego robiono kawę zbożową i podawano nam czasem gorącą, częściej wystygłą.

Pamiętam też, że nacisnąłem w owe dni dzwonek przywołujący oddziałowego i wręczając mu mały bochenek czarnego komiśniaka powiedziałem: – panie oddziałowy, na tym chlebie i w nim są zapieczone mysie kupy. Prawdopodobnie można to zjeść, ale jak się nie uda, to będzie epidemia, a jak małolaty to zauważą, będzie bunt i krew się poleje. Zabrał bochenek, za pól godziny otworzyły się drzwi celi i podano nam, dwom więźniom 43-ki, chleb…biały, cały duży bochenek, i oddziałowy powiedział, patrząc mi w oczy: – Dziękuję.

Opowiadam to wszystko Tobie, Prawdo, ja, który zaliczyłem w stosownie młodym wieku getto Środula w Sosnowcu, gdzie głód skręcał moje drogi życiowe w poszukiwaniu resztek buraków cukrowych. Ale cicho sza, bo gdyby o tym dowiedział się Giertych, to odsądziłby mnie od czci i wiary, zlustrował moje jaja, zamiast przyjrzeć się swoim (czym on zrobił tych dwoje dzieci?) i uznałby mnie za kolaboranta, co z władzą komuchów miał konszachty. Ostrzegać tych bezbożników, że małolaty rzuca się im do gardła? Toż to współ-pra-ca! Problem był jednak bardziej skomplikowany, nicht wahr?, niż mały zwój giertysia jest w stanie się stanąć, ponieważ małolatom było obojętne komu przegryźć gardło więc przegryzali je każdemu, kto się nawinął i był słabszy, a zawsze był jakiś słabszy, gdyż w małolatach jest tyle wściekłości na jednego, tyle furii na dwóch, tyle zajebania na trzech, że jak ich jest pięciu pod celą, to dwudziestu strażników ma co robić przez cały tydzień 24 na dobę, żeby ich porozsadzać. No i sedno problemu polegało na tym, że pośród klawiszy byli zupełnie swojscy ludzie, od razu takich odróżniałem, boć były też klawisze takie kurwy zapiekłe, że należało ich zabijać na wejściu, ale za to groziło co najmniej 15 z łyżką w dupie zamiast w zębach.

Akurat ten lepszy klawisz, mały czarny chudy drobny jak kasza perłowa zsypywana do kubka, był imigrantem z Francji, gdzie roboczył za górnika, a jak załatwili mu polską kaszane, to wzięli go na penitencjał, bo był akuratny, ale gościu dla ludzi pod celą był cichy, spoko, równiacha, uśmiechał się, a to już ewenement czyli psychodelka w normalkę, jak kto zobaczy. Powiedział do mnie, jak mnie wyprowadzał z Pawilonu na warunkowe: – Panie Zawadzki, nie ma mi Pan za złe? Wyciągnąłem do niego rękę, powiedziałem: – Bóg mi poszczęścił, że siedziałem tu, gdzie Pan jest oddziałowym. Mówię to tylko do Pana, wie Pan?! Uśmiechnął się tajemniczo, z obawą, że ktoś to zobaczy. Uścisnął mi dłoń. Powiedziałem: Jakby co, wal Pan do mnie, jak w dym!

Jest taki przesąd, uzasadniony jak bańka powietrza pod wodą, że więźniowie nie mówią "do widzenia", gdy odchodzą z pudła. No to chyba jasne. Wiec tylko podałem mu grabę, i jemu zawsze podam, a romciowi z podwórka na lewo za sraczem (giertysiowi) nie podam, takoż wildusiowi stein, któremu mordę obije jak tylko to ścierowo zobaczę, albo skieruję wody Lety na ukos przez jego medialną pewność siebie, a na pewno doczekam aż to zeschłe guano historia przysypie trocinami na poboczu dziejów. Ale o czym to ja? O korzonkach, ach, och!

Wiec zasada pod celą jest też i taka: nie pij zimnej wody i nie opieraj się o ścianę. Od zimnej waser dostaniesz kolki, sraczki, wycieraczki i padaczki, bo jak tako wodo polaczysz z kartoflami na łoju, balandą na oleju, to będziesz rzygać jak kot, a nie bardzo masz gdzie, jako kibel pod celą nie jest mównicą w sejmie. A jeśli opierasz się o ścianę, to łapią cię korzonki, prędzej czy później, no i zęby od tego wypadają, raczej prędzej, mnie akurat później, bo dopiero jakie 5 lat temu zaczęły i skończyć nie mogą, ale i tak jak w lustro spojrzę, to mam swoja osobista lustrację.
 
Najpierw wysiadło mi kolano. Prawej nogi. Potem miałem spotkanie z kreaturą, która wystąpiła w białym fartuchu i udawała lekarza. Ale wszystko zaczęło się od przerabiania tematu: czy w więzieniu, gdzie czasu masz jak trujących grzybów na mokradłach, można i należy ćwiczyć jogę?

14.02.2006