Pułapka Stachury

Leon Zawadzki
Pułapka    Stachury

O Edwardzie Stachurze wiedziałem niewiele, ale wystarczająco, by po wiadomości o jego samobójczej śmierci poczuwać się do osobistej odpowiedzialności za to, że nie poszedłem za głosem serca i nie postarałem się odszukać go, gdy należało to uczynić.

Proza i wiersze Stachury, które próbowałem czytać, nie były dla mnie odkryciem i odstręczały mnie nadmiernym gadulstwem. Zbyt wiele było w nich rozpoetyzowanego tokowania, bawienia się słowami. Jednak uderzała w nich jakaś niedomówiona tęsknota za rzetelnym doświadczaniem życia, uporczywe przebijanie się przez migotanie skojarzeń ku czemuś, co jest poza słowem, niewyrażalne. Im bardziej Stachura rozkochany był w życiu, które jest "poezją", im bardziej upajał się swoimi egzaltacjami, tym bardziej niebezpieczne zdawały mi się jakieś takie nutki trzeźwości, tu i ówdzie pobrzmiewające w tym słowotoku. Niebezpieczne dla samego Stachury gdy nadejdzie chwila rozliczenia, gdy słowa okażą się być tylko magiczną zabawą w stwarzanie świata. "Wywołuje wilka z lasu" – pomyślałem kiedyś, czytając jego wiersze. Stachura igrał z żywiołami, szczególnie z żywiołem ognia. Wiedziałem, co stanie się, gdy wilk wyjdzie z lasu, lecz wiedziałem też, że ta walka jest dla Stachury nieunikniona. Miałem poważne wątpliwości, czy sprosta on tej walce, gdyż dochodziły słuchy o dość lekkomyślnym trybie życia, o alkoholu i kartach, o "przepalaniu życia z dwóch końców jednocześnie". Przechodziłem w życiu trudną i surową szkołę praktyki kultury duchowej i wiedziałem z własnego doświadczenia jak niebezpieczne i koszmarnie trudne są dla poszukującego momenty walk ostatecznych. Wiedziałem, że dla adeptów kultury duchowej momenty decydujące poprzedzone są wieloletnim treningiem, żmudnym i częstokroć beznadziejnie jałowym, i że dopiero w chwilach decydujących okazuje się, jak przydatny był to wysiłek. Miałem to szczęście, że mój oświecony przewodnik I.O. nie tylko domagał się ode mnie maksymalnego wysiłku, nie tylko praktycznie wnikał we wszystkie szczegóły mojego treningu, nie tylko darzył mnie głęboką przyjaźnią i całym sobą – postawą i zachowaniem – dawał przykład, lecz przed naszym wieloletnim rozstaniem uprzedził mnie o czyhających pułapkach i niebezpieczeństwach. Miałem za sobą, czy też w sobie doświadczanie tych pułapek, również i tej najstraszliwszej: osamotnienia, lęku i poczucia nicości.

Toteż, gdy Stachura opublikował "Fabula rasa", zobaczyłem, że najgorsze jest jeszcze przed nim. Po "Fabula rasa" ten, kto był w stanie coś takiego napisać, nie miał już odwrotu. Przypomniały mi się słowa mojego mistrza i przyjaciela, gdy sam rozpoczynałem terminowanie: "Jeszcze jesteś w przystani. Jeszcze możesz się zatrzymać. Ale jeśli już wypłyniesz na pełne morze, nie będzie przystani, nie będzie odwrotu. I tylko tam można nauczyć się żeglować. I tylko tam można zobaczyć, że i łódź, i morze, i ty sam to tylko złudzenie. Nim przeżyłem własne "kryterium prawdy", słowa te wydawały mi się piękną przenośnią i budziły dziwnie niezrozumiały szacunek.

"Fabula rasa" uderzyła mnie przede wszystkim histerią. Była napisana niewątpliwie z doświadczenia., rzetelnego i autentycznego, po raz pierwszy w całym znanym pisarstwie Stachury. Słyszałem, przed opublikowaniem tego tekstu, o spotkaniu Stachury z Krisznamurtim w Szwajcarii i o nieco skandalizującym przebiegu tego spotkania. Mówiono mi, że Stachura wrócił wstrząśnięty tym, co przeżył i zobaczył dzięki spotkaniu z Krisznadżi. Mówiono, że obiecał sobie, iż nigdy więcej nic nie napisze. Twierdził ponoć, że wszystko, co napisał dotąd, jest bez wartości, a nawet szkodliwe. Czytając "Fabula rasa" widziałem, że "ja", którego Stachura się pozbywa mniemając, że się go już pozbył, wydaje mu ostatnią walkę i wciąga go w najbardziej wyrafinowaną pułapkę: w subtelny świat, gdzie odbite w lustrze znieruchomiałej "świadomości" "ja" ukazuje całą swoją potęgę dwubiegunowej istoty i gdzie adeptowi wydaje się, że poznał owo "ja", więc jest od tego "ja" wolny. Jak zwierzę, które udaje, że jest martwe, gdy zbliża się groźny i potężny przeciwnik, tak "ja" nieruchomieje i udaje śmierć, gdy skupienie ukierunkuje światło rozpoznawania na korzeń życia zjawiskowego. Na ten chwyt dało się nabrać wielu, nie tylko Stachura. Teraz wystarczy zaufać swojemu wglądowi w naturę "ja" i z niechęcią odwrócić się od tego przykrego widoku… Ten zwrot, to odwrócenie się, ta niechęć do uważnego patrzenia na przykry widok własnej małości, ta jedna chwila zagapienia się wystarcza: nagle wybucha lęk, poczucie samotności, życie umiera (dokładniej: umiera "smak życia") i na tej martwej pustyni poniewiera się bez sensu, bez ładu i składu, w poczuciu miażdżącej nicości człowiek, który jeszcze przed chwilą wydawał się sobie być równy bogom. "Ja" zagrało swoim niewątpliwym asem atutowym. Bo "ja" chce być miłowane i uznawane, gdyż pozbawić je śmiertelnego żądła może tylko miłość. Tylko miłość otwiera szklaną trumnę, w której leży śpiąca królewna. W "Fabula rasa" nie było miłości, tylko sentymentalny, histeryczny mesjanizm. I to było przerażające.

To, że Stachura dał się uwikłać w te sidła, było normalne. Nie on pierwszy i ostatni, gdyż takie jest prawo rozwoju wewnętrznego. Ale Stachura nie był przygotowany do ostatecznej walki, jego egocentryzm wzmocniony został płytkim oświeceniem i Stachura poczuł się "lepszy": Człowiek-Nikt umiera w tej samej chwili, gdy się rodzi więc Człowiek-Nikt może istnieć tylko na papierze. Człowieka-Nikt powołuje do życia wyobraźnia, gdyż pozbawiony "ja" jest tylko ten: kto nie odrzucając "ja" prześwietla je nieustannie odradzającą się miłością. W płomieniu tej miłości spalają się zalążki tworzące "ja". Droga "dalej" jest możliwa, lecz prowadzi ona przez szczyty, które wskazać można dopiero po osiągnięciu przełęczy.

Gdy nadeszły wieści o wypadku, w którym Stachura utracił część ręki i o mało co nie postradał życia, gdy mówiono o tym wypadku jako próbie samobójstwa, zaniepokoiłem się: czy Stachura "zdąży"? Ten wypadek uzmysłowił mi, że walka już dzieje się i że Stachura jest za słaby, aby sprostać "przeciwnikowi". Był to silny i wyjątkowo przebiegły przeciwnik. "Przeciwnikiem" Stachury był bowiem Stachura. Ale jeśli Stachura nawet bez premedytacji wpadł pod pociąg, to znaczyło, że Stachura nie chce Stachurze dać żadnej szansy.

Jednak prawdziwą grozą powiało dopiero wtedy, gdy Stachura opublikował "Apendyks" do "Fabula rasa". Zapisał on w nim zdania, które rodzą się tylko z przekonania o swojej "misji" i zrodzić je może tylko rozpasane swoją domniemaną boskością "ja". Pycha duchowa jest częstym zjawiskiem "na drodze" i dlatego też tak ważne jest, aby adept sprawdzany był przez autentycznego mistrza i tylko od niego, jak jest na przykład w praktyce zen, otrzymywał potwierdzenie oświecenia. Pycha duchowa, narastające pragnienie bycia "zbawicielem" pragnienie "rządu dusz" jest objawem nasilania się walki i to objawem rokującym, niestety, jak najgorzej.

No i stało się. Nadeszły wieści o depresji Stachury, o szpitalu psychiatrycznym i wiedziałem, że teraz dopiero jest mu naprawdę źle, ale że teraz dopiero ma prawdziwą szansę. Pierwszym odruchem było pojechać do niego, odnaleźć go. Wiedziałem, że "pomóc" mu może tylko człowiek z doświadczeniem mistycznym, tylko praktyk kultury duchowej. Wiedziałem, że żaden psycholog, psychoterapeuta, psychiatra, o ile sam przez to nie przeszedł, nie będzie w stanie go zrozumieć i jeśli mu nie zaszkodzi, to na pewno mu nie pomoże. Ale wiedziałem też, jak snobistyczne bywa otoczenie takiego człowieka, jak wielu jest zadufanych doradców i znawców, jak dziwne jest dla rodziny i otoczenia, że przybywa "ktoś nieznany" i jak wrażliwy jest sam Stachura. Nie czułem się "upoważniony" do takiej wizyty. Więc nie pojechałem, nie odnalazłem go pośród żywych. Jakby sam Stachura przytrzymał mnie za rękę, abym nie przeszkodził Stachurze w byciu tylko Stachurą.

Ale kiedy w jakiś czas po jego śmierci przeczytałem afisz teatru Stara Prochownia, który zapowiadał "Stachuriadę", doznałem kilkusekundowego ataku wściekłości. Szedłem Alejami Ujazdowskimi i kipiałem buntem przeciwko tym żerującym na czyjeś autentycznej tragedii udawaczom. Mierził mnie ten tłumek cwaniaków intelektualnych, te aluzyjki plakatowe (Stachuriada-Siekierezada-Szecherezada) te zabawy lingwistyczne. Co to w ogóle za słowo: Stachuriada? Czy to mają być utwory Stachury na stypie, gdzie umarli wspominają umarłych? Widziałem już co to będzie: udawanie, że każdy jest niedoszłym Stachurą, ale bez jego wysiłku, bez jego rzetelności, bez jego samotności. Widziałem, że chodzi o to, aby zebrać się razem i znowu (po raz który to?) pokłapać dziobem i poczuć się "elitą". Słowem "Stachuriada" poczułem się obrażony.

Stachura jest postacią, która symbolizuje odwieczny problem losu człowieczego, kondycji człowieczej i należy to uszanować. Czynienie ze Stachury "kumpla", którym może i był przy kieliszku, robienie z jego twórczości festynu literackiego i pozorowanie zadumy nad nim (a nie nad samym sobą) zakrawa na niezamierzoną kpinę. Ale naprawdę groźne zaczęło się wówczas, gdy spece od kultury zajęli się Stachurą "poważnie": w tym samym numerze "Twórczości", gdzie opublikowano już pośmiertnie tekst Stachury "Oto" i gdzie jego bliscy zdecydowali się opublikować intymne zapiski Stachury pod tytułem: "Pogodzić się ze światem", to groźne pojawiło się w postaci pewnej pani, która machnęła esej o Stachurze pt. "Katastrofa świadomości". Oczywiście, katastrofa przytrafiła się Stachurze, a nie owej pani, która nie ma żadnej świadomości, więc nic jej nie grozi.

Ostatnim gestem Stachury było samobójstwo. Doświadczanie życia poddane zostało ćwiczeniu śmierci. W świecie przyczyn i skutków naturalna przyczyna stała się swoim własnym skutkiem. Kiedy rycerz wyrusza na wojnę, winien posiadać umiejętność władania koniem i mieczem, winien władać wieloma umiejętnościami swojego rycerskiego rzemiosła. Jeśli tych umiejętności nie posiada, jest samobójcą. Kiedy krawiec przystępuje do uszycia ubrania, musi znać swój fach. Kiedy drwal ścina drzewo, musi wiedzieć co i jak należy robić, aby padające drzewo nie zwaliło się na niego i nie pogruchotało mu kości. Kiedy człowiek rozpala ogień we własnym domu, musi wiedzieć co należy robić, aby dom nie spłonął. Stachura wezwał do walk żywioły, ale nie wiedział, jak należy z nimi postępować. Żywioły mają to do siebie, że tworzą zmienną materię życia. Człowiek ma to do siebie, że skłonny jest utożsamiać się z żywiołami. Kiedy człowiek wzywa do walki żywioły, czyni to, by przekonać się, że jest zdolny wyzwolić się spod ich mocy i uroku. Jedynym sposobem walki z żywiołami jest nie utożsamianie się z nimi. Jeśli jednak człowiek nie wie, jak wyrwać się z błędnego koła żywiołów, może ulec złudzeniu, że zabijając siebie znajdzie rozwiązanie. Aby zabić siebie, trzeba być przekonanym, że śmierć jest wyjściem. Trzeba wierzyć w śmierć i widzieć w niej wyjście z życia, które stało się nie do zniesienia.

W_niszy_przezn/krishnamurti.jpg

Ostatnim wysiłkiem Stachury była próba pogodzenia się ze światem. Aby godzić się ze światem, trzeba wierzyć w jego odrębność. Dopóki "jestem ja" i "jest świat", można i "należy" coś z tym "zrobić": walczyć, zmieniać, zbawiać, uszczęśliwiać. A gdy okazuje się, że nic z tego nie wychodzi, można próbować się pogodzić.

Ostatnią próbą Stachury był ból. Wobec tego bólu anestezjolog jest bezradny. Ból jest objawem choroby. Choroba jest procesem walki o zdrowie. Kiedy ból staje się nie do zniesienia, chory traci przytomność lub umiera. W procesie odczuwania bólu utrata przytomności jest dobrodziejstwem natury: prowadzenie ciała-umysłu przejmuje "pilot automatyczny ". W procesie odczuwania bólu zadanie śmierci ciału-umysłowi jest nadzieją na przerwanie doświadczania bólu. Nadzieja jest piekłem umysłu, który jeszcze próbuje swojego odwiecznego chwytu: zmusić człowieka, by wierzył, że przyszłość istnieje realnie. Człowiek jest jedyną pozornie powtarzalną strukturą żywiołów. Zadanie śmierci ciału, aby przerwać doznawanie bólu istnienia, wynika z wiary, że żywioły można zniszczyć. Samobójstwo z cierpienia egzystencjalnego jest szturmem własnego wyobrażenia, frontalnym atakiem na ścianę, za którą jest niewyobrażalne. Zadając sobie śmierć w procesie bólu istnienia, ciało-umysł-Stachura udał się we własnym wyobrażeniu na spotkanie z Bogiem. Widocznie nie powstała w nim wątpliwość, że udaje się na spotkanie tylko z nieistniejącym. Rzecz w tym, że nie można się spotkać z tym, co niepoznawalne. Nie można odnaleźć tego, czego się nie zgubiło.

Ostatnim żartem Stachury jest zabawa w chowanego. Powiedział, co miał do powiedzenia i zamilkł. Ale ta reszta nie jest milczeniem. Jest krzykiem, straszliwym, bo dobytym z całkowitej, nieprzeniknionej samotności. Taki krzyk dobywa się z piekła nadziei. Ale raj istnieje tylko jako coś różnego od piekła. Radość istnieje tylko jako coś różnego od smutku. Z gry radości i smutku, ekstazy i przygnębienia, bólu i rozkoszy, spełnienia i rozterki nie można się wyzwolić przez grę życia i śmierci.

Ostatnią nadzieją Stachury była wiara, że śmierć uratuje mu życie. Determinacja jest nieodzowna, aby sprostać walce ostatecznej. Ale determinacja nie wystarcza, by w takiej walce zwyciężyć. "Przeciwnik" jest mistrzem. Zrozpaczeni to jego najsłabsze ofiary. Energię i siłę czerpie on z samego źródła tej rozpaczy. Stachura nie mógł się oprzeć Stachurze, bo nie wystarczy, by Stachura dostrzegł, że jest Stachurą. Ten w lustrze nie jest bardziej realny od tego przed lustrem. Umysł bawi się lustrami. Jest to jego ulubiona, bo jedyna, zabawa.

Ostatnią prowokacją Stachury jest udawanie, że zdołał się wydostać z pułapki. Nieobecność martwego ciała jest zagadką. Gdzie więc podział się Stachura? Z całą powagą i szacunkiem dla bólu Stachury można usłyszeć: a kuku! Więc szukają Stachury. W przerażającej bezradności wpadając w te same sidła.

Ostatnim zwycięstwem Stachury jest to, że podjął on wyzwanie i czynił, by sprostać mu mocą żarliwości. Ostropotężnie zmagał się i doświadczał. Ten wysiłek nigdy nie idzie na marne. Natura takiego wysiłku i doświadczania jest mistyczna.

Słowo "mistycyzm" pochodzi od greckiego słowa mystikós i znaczy "tajemny". Przekaz doświadczenia mistycznego zwany jest "wiedzą tajemną". Wiedza ta nie dlatego jest tajemna, że ukrywa się ją przed profanami. Tajemność tej wiedzy bierze się stąd, że dostępna jest ona tylko dla tych, którzy decydują się na autentyczny, rzetelny wysiłek wnikania w problem życia. Przede wszystkim własnego życia, a przez to i tylko tędy właśnie życia. Na taki wysiłek decyduje się niewielu ludzi i, przenikając w głąb własnej natury, odkrywają oni obszary nie znane szerokiej rzeszy. Wydawałoby się więc, że nic prostszego, niż ogłosić wyniki takich ”badań” nad własną naturą wszem wobec, tak jak czynią to uczeni odkrywający prawidłowości funkcjonowania życia zjawiskowego. Rzecz jednak w tym, że w odróżnieniu od badań naukowych, ogłoszenie wyników badań introspekcji nic nie wnosi do życia człowieka, który sam nie ma zamiaru podjąć wysiłku poszukiwań wewnętrznych. Przeciętny obywatel, korzystając codziennie z dobrodziejstw oświetlenia elektrycznego, też nie zdaje sobie sprawy, że jest dłużnikiem uczonych, naukowców, techników, inżynierów i wielu ludzi, którzy zapewniają mu funkcjonowanie tego dobrodziejstwa. Ale otrzymuje on, dzięki wynalazkom i technice realną, w jego mniemaniu, korzyść i dlatego skłonny jest popierać rozwój badań naukowych. Natomiast badania i odkrycia prawidłowości rozwoju wewnętrznego nic mu "nie dają", a jeśli zechce on skorzystać z wiedzy "tajemnej", to usłyszy przede wszystkim wymaganie, aby sam podjął wysiłek, gdyż tej "energii" i tego "światła" nikt z zewnątrz dostarczyć mu nie może. "Wiedza tajemna" i jej mistrzowie – przewodnicy duchowi – są w stanie przekazać mu informacje o metodach i prawidłowościach rozwoju wewnętrznego, ale oprócz tych informacji, oprócz służenia pomocą i radą, oprócz własnej "obecności" promieniującej jakąś dziwną mocą , nie mogą za kogoś podjąć wysiłku, realizować treningu i praktyki kultury duchowej. Słowo "mistyka" nabrało dla człowieka współczesnego posmaku dziwactwa i nawet opętania, słowo to kojarzy się z czymś mętnym, mglistym i zawoalowanym. Przyczyną tego jest przede wszystkim niechęć do podjęcia wysiłku wewnętrznego, przyzwyczajenie do łatwizny. Na tym przyzwyczajeniu żerują wszyscy uszczęśliwiacze, fałszywi prorocy, psychotechnicy, którzy podają gotowe recepty na łatwy wysiłek, częstokroć gwarantujący zgodnie z prawem autosugestii "namacalne" korzyści. Przyczyną negatywnego stosunku ogółu do mistyki jest również działalność podszywających się pod doświadczenie mistyczne sekt, organizacji, grup wyznaniowych, różnych szarlatanów od "zbawiania" człowieka poprzez realizowanie doraźnych celów. Działalność ta oparta jest na psychotechnikach prowadzących częstokroć do zjawisk odrażających i haniebnych. Jednak takie eksperymentowanie i manipulowanie ludźmi dzięki znajomości pewnych prawidłowości ujawniających się w świecie energii subtelnych niewiele ma wspólnego z mistyką. Nic więc dziwnego, że dla manipulatorów i manipulowanych mistyka jest wiedzą tajemniczą, a nie tajemną.

Stachura podjął wyzwanie płynące z głębi doświadczania życia i odpowiedział na to wezwanie żarliwie. Bez reszty poświęcił się on zgłębianiu poprzez własne, dla niego niepowtarzalne doświadczanie otchłannej tajemnicy istnienia. Zgodnie z "wiedzą tajemną" stał się adeptem, poszukującym. Pierwsze odkrycia na tej drodze są dla adept zawsze wielkim przeżyciem, budzą jego ekstatyczny entuzjazm. Te ekstatyczne uniesienia neofity są przez mistrzów kultury duchowej traktowane bardzo powściągliwie i niejeden kubeł zimnej wody w takich chwilach wylali oni na głowę entuzjasty. "Wiedza tajemna" ma swoje szkoły i swoich mistrzów, ale nie są to twory instytucjonalne. Zazwyczaj adepci gromadzą się wokół któregoś z oświeconych przewodników. Religie i kościoły, z ich rytuałem, dogmatami i strukturą organizacyjną niewiele mają wspólnego z wiedzą "tajemną". Zazwyczaj  powstawały wówczas, gdy grupka adeptów gromadziła się wokół promieniującego "niezwykłą" mocą i wiedzą mistrza. Tak też stało się w chrześcijaństwie.
Do najstarszych ze znanych nam metod i szkół kultury duchowej należą joga i buddyjski zen.

Każda ze szkół wiedzy tajemnej wskazuje na konieczność właściwego treningu psychofizycznego, od którego adept rozpoczyna swoją praktykę. Założenia i rygory tego treningu oparte są na dogłębnej i drobiazgowej wiedzy o naturze człowieka i świata. Podstawowym założeniem treningu jest stopniowe przygotowanie adepta do wglądu w istotę życia, do walki, w której musi on pokonać "strażników progu". W tej walce adept musi dysponować wyjątkowo wysokim, nieznanym zwykłemu śmiertelnikowi, potencjałem energetycznym. W procesie treningu adept opanowuje również umiejętność sterowania energiami i zdolność do całkowitego znieruchomiania obiegu energii. Naczelną zasadą treningu jest dokonujący się proces oczyszczania adepta i temu służy przede wszystkim surowy kodeks etyczny i moralny a także rygory higieny psychofizycznej. Ważne jest również zróżnicowanie natężenia i ogólnego profilu treningu w zależności od naturalnych możliwości i skłonności adepta. Wyjątkowe przypadki, gdy wieloletni trening nie jest potrzebny , spowodowane są wyjątkowymi predyspozycjami adepta. Niektóre szkoły sugerują, że w takich wyjątkowych przypadkach odpowiednie przygotowanie dokonało się w poprzednich wcieleniach adepta.

Każda ze szkół, niezależnie od uprawianej metody, podkreśla, że proces samorealizacji przebiega w prostej zależności od stopnia zaangażowania adepta, czyli od żarliwości, która jest "napędem" jego praktyki.
Rozbudzenie wewnętrzne i zwiększająca się wrażliwość na światy subtelne jest udziałem nie tylko adeptów kultury duchowej. Takie rozbudzenie przeżywają częstokroć ludzie w wyjątkowych warunkach, pod wpływem głębokich przeżyć i autentycznej refleksji nad własnym życiem. Świadectwem takiego rozbudzenia są również dzieła sztuki, literatura, poezja, odkrycia naukowe. Kultura, sztuka, religia, filozofia, nauka dzieją się w tym procesie rozbudzenia i autentycznego poszukiwania. Istnieje jednak zasadnicza, jakościowa różnica pomiędzy sporadycznym "natchnieniem" ("poetą się nie jest, poetą się bywa") twórcy i uczonego, a wiedzą i praktyką kultury duchowej. Twórca i uczony poszukują przejawu i środka wyrazu tego, co odczuwają jako istotę bytu, natchnienie jest dla nich napędem do zamanifestowania dzieła. Dla adepta kultury duchowej celem i sensem jest zjednoczenie z absolutem realizujące się możliwościami manifestacji zjawiskowej. Jeśli, niejako "po drodze" tworzy on dzieło sztuki, to nie jest ono dla niego celem działania , lecz "produktem ubocznym", przejawem samowyzwalającej się radości i zadumy istnienia.

Stachura był poetą i usiłował realizować się przez słowo. Stachura był poetą, ponieważ uważał się za poetę. Świat Stachury skonstruowany był ze słów i przed napisaniem "Fabula rasa" Stachura ukrył się za słowami. Ukrył się skutecznie sam przed sobą. W takim ukryciu większość ludzi potrafi spędzić całe życie. Ale Stachura traktował słowo poważnie. A ze słowem nie ma żartów, gdyż słowo emanuje mocą. Ten, kto traktuje słowo poważnie, odkrywa w końcu tę moc. I, zdarza się, manipuluje słowami, aby manipulować ludźmi. Manipulowanie ludźmi za pomocą słów Stachurze nie wystarczało, gdyż traktował on również poważnie samego siebie. Więc w końcu musiał zobaczyć, że słowa skomponowały Stachurę i że to nie Stachura używa słów, lecz słowa używają Stachury . Przypuszczam, że olśnienie tego odkrycia dokonało się w czasie spotkania z Krisznamurtim.

Jak każdy "robiący" poezję, Stachura był wmanipulowany w słowo. Słowo może płynąć z głębi istoty doświadczającej życia. Słowo może się jawić w poczuciu, że moc słowa jest ogromna, ale ograniczona. Dysponent słowa może być świadom mocy słowa i ograniczeń, jakim słowo podlega. Samoświadome używanie słowa dokonuje się bez psychicznej zależności od słowa, poza urzeczeniem samym słowem, poza upajaniem się mocą słowa. Magia słowa na tym polega, że wibracja dźwiękowa, nośność pojęciowa i myślokształt słowa powołują do życia treści doznań psychicznych. Człowiekowi wydaje się, że jego doznanie psychiczne otrzymuje kształt realny dzięki słowu. Jeśli człowiek ten nie dokonuje wglądu w samą istotę takiego zjawiska, to nie rozpoznaje magii słowa. Poeta odwołuje się do powszechnej "rzeczywistości psychicznej". Nie tylko się odwołuje, lecz współtworzy ją sugerując jej realne istnienie. W ostatecznym rozrachunku poezja jest tworzeniem bytów pozornych. To, że byty te są "wielce rzeczywiste" nie jest zasługą poety, lecz atrybutem natury człowieka.

Ten, kto rozpoznał magiczną pułapkę słowa, zechce z niej zapewne się wydostać. Trawestując Stachurę, można by rzec, że z tej pułapki nie można się wydostać, gdyż nie można tego uczynić za pomocą słów. Wgląd Stachury w istotę tego zjawiska był niewątpliwie, natychmiastowy i ten wgląd, jestem tego pewny, wstrząsnął samym korzeniem jego natury. Dane mu było to zobaczyć. Ale korzeń natury jest mocny, rozrośnięty i wryty głęboko. "Wyszarpnąć" ten korzeń bez walki jest niemożliwością. I Stachura podjął walkę. Jeśli jej nie sprostał "od razu", to tylko dlatego, że nie był do niej "przygotowany", że nie dysponował odpowiednią energią. Dzięki własnej żarliwości dotarł aż do legowiska Wielkiego Maga. Ale zginął porażony jego mocą, która jest niebagatelna. Zginął nie bezpowrotnie. I od każdego, kto pochyli się wnikliwie nad jego (a więc nad własnym) losem, zależy, aby Stachura nie zginął nadaremnie.

Mistrzowie zen często ostrzegają przed tak zwanym "płytkim oświeceniem" (kensio). Zdarza się ono często w praktyce adeptów kultury duchowej. Owoc "płytkiego oświecenia" jest bardzo słodki. Adept, doświadczający kensio, przeżywa ekstazę "objawienia" i, jeśli nie jest powściągnięty przez prawdziwego mistrza, rzuca się zapamiętale ku nauczaniu bliźnich. Ciasna klatka małostkowego "ja" nagle pęka i adept wchodzi w świat nieznany mu dotąd, odnajduje widzenie subtelnych energii, z których utworzona jest zasłona pozorująca rzeczywiste. Przebudzenie jest niewątpliwe, ale prawdziwa praktyka dopiero teraz się zaczyna. Adept, oszołomiony mocą i głębią przeżycia, promiennością odczuwanej radości istnienia, skłonny jest uznać, że osiągnął wyzwolenie. Teraz już wie, że mistrz "nie oszukał go" domagając się wysiłku, ale wstrząs bezpośredniego widzenia sprawia, że czuje się on sobie równy Bogu. Uchwycił on korzeń, życia zjawiskowego, rozpoznał jego nasienie. Ale w oszołomieniu nie zdaje sobie sprawy, że korzeń jeszcze mocno siedzi i, aby go wyrwać, teraz właśnie będzie musiał podjąć prawdziwą praktykę.

Adept, który doświadczył "płytkiego oświecenia" i nie rozpoznał grożącego mu niebezpieczeństwa, zaczyna "działać" i uzewnętrzniać swoje doznanie. Ludzie dookoła wydają się być ślepcami, są też nimi w istocie rzeczy. Ale adept wydaje się sobie być jasno-widzącym. I za to złudzenie będzie musiał gorzko "zapłacić". "Strażnicy progu" nie powiedzieli bowiem jeszcze ostatniego słowa. Walka, która teraz się rozpoczyna, jest walką bezpardonową. Na śmierć i życie. Teraz dopiero adept poddany zostanie sprawdzianom, które uzmysłowią mu, do czego potrzebny był tak surowy i drobiazgowy trening. Dla takiego adepta nie ma już odwrotu. Teraz, albo nigdy. Według słów mistrzów zen, adept "śmierdzi oświeceniem". Jest to choroba, z której leczyć się można przez długie lata. Jeśli adept, pod kierunkiem doświadczonego mistrza, nie podejmie natychmiast środków zaradczych, jeśli nie podejmie natychmiast wysiłku stokroć większego niż ten, który doprowadził go do "płytkiego oświecenia", może "otrzymać uderzenie" które częstokroć jest miażdżące.

Stachura otrzymał takie uderzenie.

Piszący te słowa przeżył płytkie oświecenie w wieku 25 lat. Przez prawie trzy lata radowałem się jego owocem. Subtelne energie objawiły się w całej okazałości i potędze, radość istnienia przepełniała całą naturę. Moje "ja" stało się światem, świat stał się moim "ja". Uderzenie przyszło nagle, w chwili, gdy zdawało się, że jestem na szczycie możliwości. I wtedy właśnie przepaść otworzyła się pode mną. Nagle i nieoczekiwanie. Przepaść, którą Stachura częściowo opisał w notatkach "Pogodzić się ze światem". Piszący te słowa opisał ją w nieco zbeletryzowanym opowiadaniu "Beba".

W języku psychiatrii "choroba", którą przeżywał Stachura, nazywa się najogólniej depresją endogenną. Jej symptomy zostały zapisane przez Stachurę w intymnym dzienniku osobistym. Depresja endogenna nie musi być poprzedzona doświadczeniem "płytkiego oświecenia". U ludzi, którzy całe życie aktywnie poświęcali się dla społeczeństwa, rodziny lub po prostu gromadzili dobra i poszukiwali przyjemności, depresja jest sygnałem, że działalność ta nie spełniła ich wewnętrznej potrzeby samorealizacji. U ludzi, pełnych jeszcze wigoru, depresja jest sygnałem, że ich działanie nie jest na miarę człowieka, dla którego życie jest "czymś więcej" niż pole działania. W doświadczeniu wewnętrznym depresja jest stymulowaniem wysiłku poszukiwania sensu życia. Psychiatrzy odczytują natomiast depresję endogenną jako zaburzenie funkcjonowania psychofizycznego. Dlatego psychiatria, szczególnie psychiatria o kierunku biologicznym, czyni starania, by "odrzucić" "pacjenta" do punktu wyjścia i tym samym wpędza go w błędne koło. Aby zrozumieć, co dzieje się z człowiekiem w depresji endogennej, nie wystarczy być tylko psychiatrą.

Przekonanie Stachury, że psychiatrzy, którzy z nim rozmawiają nie rozumieją go, pogłębiało jego poczucie osamotnienia i niepokój. Dla tej choroby istnieje bowiem tylko jedno lekarstwo; miłość. Nie: życzliwość, troskliwość, opiekuńczość. Właśnie miłość, która jest ciszą umysłu. Po takiej burzy, która stała się udziałem Stachury, przychodzi cisza, w której "widać jak rozkwita kwiat". Tej ciszy Stachura poszukiwał konsekwentnie. ćwiczenie śmierci, które Stachura obrał, jest mu potrzebne, aby przekonać się, że tej ciszy nie ma "tam".
Aby pogodzić się ze światem Stachura musiał zejść ze "szczytu" do człowieka w samym sobie i tak oto uznać człowieka w każdym z nas. Stachurze szczególnie trudno było to uczynić, ponieważ kochał ludzkość w ogóle, ale poszczególny człowiek mniej go interesował. W prozie i wierszach Stachury uderza ogólnikowość, takie ogólno[…]-światowe rozpoetyzowanie, brak jest natomiast szczegółu, odwołania się do konkretu w kondycji człowieka. Zachwycanie się było dla niego chlebem codziennym, i dla zachwytu nie znajdował skromnych środków wyrazu: sosna "niebywała", wieczerza "święta" itp. Taki zachwyt odbywa się przy spazmatycznym oddechu. Gdyby Stachura wydłużył oddech, dosłownie i w przenośni…

Droga Stachury ku oświeceniu jest, w magicznym kręgu naszych uwarunkowań kulturowych, drogą typową i prawidłową. Nie ma w niej nic nad-zwyczajnego. Stachura, niestety, o tym nie wiedział. Dlatego też uznał, że nie ma wyjścia i nie ma lekarstwa.
Doświadczenie, które pozwoliło mu napisać "Fabula rasa" było początkiem praktyki duchowej. Ten początek Stachura uznał za szczyt możliwości, za spełnienie ostateczne. W chwili, gdy należało rozpocząć gruntowne "studia" nad samym sobą, Stachura zaufał ekstazie. Gdy zawiodła ekstaza i ukazała się druga strona medalu – cierpienie, Stachura zaufał cierpieniu.

Przed śmiercią napisał "List do pozostałych". Mówienie o Stachurze według reguł gry w kulturę (bełkot skojarzeniowy), głośne czytanie jego tekstów głosem sztucznie zadumanym, kokietowanie smutkiein-żalem-refleksją są po prostu śmieszne i groźne. Śmieszne dlatego, że gra w słóweńka, którą namiętnie uprawiają nasi kult-urotwórcy, nie ma nic wspólnego z autentycznym doświadczeniem Stachury. O treści wewnętrznego doświadczenia Stachury dyletanci, skądinąd bardzo wygadani, nie mają pojęcia. Groźne zaś dlatego, że stwarzają pozory zrozumienia i na te pozory dają się nabrać nie tylko ci, którzy je tworzą.
Kiedy umierał Ramana Mahariszi, uczniowie skupili się przy nim w milczeniu. Jeden z posługujących konającemu mędrcowi młodych adeptów nagle z płaczem zawołał: "Nie odchodź!". Ramana Mahariszi spojrzał na niego i powiedział: "Nie odchodzę. Dokąd mógłbym
odejść?".

Tekst ten został napisany dla tych, dla których problem Stachury jest ich własnym problemem.

Warszawa maj 1980 r.

I. Ramana Mahariszi sam opowiedział o fakcie, który zmienił całe jego życie. Przytaczam to opowiadanie według książki "Nauka Szri Ramana Mahariszi", wydanie drugie, Biblioteka Polsko-Indyjska 1959 r., tłumaczenie Wanda Dynowska-Umadevi:

"Ta wielka zmiana w moim życiu zaszła około sześciu tygodni przed moim definitywnym opuszczeniem Madury. A była zupełnie nagła. Siedziałem sam w pokoju, na pierwszym piętrze domu mego stryja. Chorowałem w ogóle niezmiernie rzadko, a w ów dzień absolutnie nic mi nie dolegało; aż oto nagle ogarnął mnie przerażający strach śmierci. W stanie mego zdrowia nic nie mogło być tego przyczyną. Nie starałem się też przyczyny tej szukać i strach mój uzasadniać. Po prostu czułem: "zaraz umrę", i począłem się zastanawiać co mam zrobić. Nie przyszło mi wcale na myśl, by zwrócić się do lekarza, czy do starszych z rodziny, lub przyjaciół; czułem, iż mam stanąć przed tym faktem twarzą w twarz, zupełnie sam."

"Ów wstrząs przenikliwego lęku śmierci skierował całą moją uwagę i myśl w głąb, w siebie; powiedziałem sobie wewnętrznie, bez formułowania w słowach: "Oto przyszła śmierć, ale cóż to znaczy? Co ma umrzeć? To ciało już umiera". I od razu, dramatyzując ten oczekiwany fakt i chcąc nadać jak największą realność swemu badaniu położyłem się wyciągając członki, sztywniejące, jakby rigor mortis już mnie ogarniał; wstrzymałem oddech, zacisnąłem usta, aby żadne słowo z nich się nie wymknęło, ani "ja" ani żadne inne. Mówiłem sobie: "Ciało to już umarło; zaniosą je i spalą na popiół na pogrzebowym stosie. Ale czyż ze śmiercią tego ciała umarłem i Ja? Czy to ciało to Ja? Wszak jest ono nieruchome i nieme, a Ja czuję pełnię sił mej indywidualności, a nawet słyszę głos mej Jaźni wewnątrz, w głębi, zupełnie poza ciałem i od niego niezależnie. A więc jestem Duchem, wyższym od Ciała. Ciało umiera, ale Ducha, który jest ponad nim, śmierć nie może dotknąć. Jestem więc nieśmiertelnym Duchem".

"A nie były to mgliste, niewyraźne myśli. Były one jak błyskawice świadomości, żywej bezpośrednio przeżywanej prawdy, niejako poza procesem myślowym. "Ja" było czymś tak żywym i realnym, jakby to była w tej chwili jedyna rzeczywistość. Cała działalność świadomości, dotąd związana z ciałem, była teraz ześrodkowana w tym "Ja". Ja-źń skupiła całą swą uwagę na sobie, została niejako wciągnięta w głąb samej siebie jakimś potężnym impulsem. Strach śmierci zniknął, aby nigdy nie powrócić."

"To pogrążenie się w Jaźń-Ducha trwało odtąd nieprzerwanie wciąż. Inne myśli mogły pojawiać się i znikać, jak różne tony muzyczne, ale owa "Jaźń" trwała wciąż jak podstawowa nuta (szruti) brzmiąca nieustannie, zlewając się z innymi tonami. Czy byłem zajęty rozmową, czytaniem, czy jakąkolwiek inną czynnością, wykonywało ją moje ciało, a "Ja" byłem wciąż skupiony w Duchu. Poprzednio, przed owym krytycznym przeżyciem, nie miałem jasnego pojęcia o swym Duchu, nie byłem świadom jego przyciągania; nie odczuwałem żadnego zainteresowania nim, a tym bardziej pragnienia, by się weń całkowicie i na stałe pogrążyć."

Ramana Mahariszi urodził się w 1879 r. na południu Indii, w Tamilskim kraju, niedaleko miasta Madury. Przeżycie, o którym sam opowiedział, miało miejsce, gdy miał 16 lat. 29 sierpnia 1896 r. opuścił dom rodzinny. W liście pożegnalnym napisał: "Wyruszam na spotkanie mojego Ojca, zgodnie z Jego nakazem". Przez wiele lat oddawał się praktyce medytacyjnej w samotności. Dopiero w 1922 r., w wiek 45 lat zgodził się przenieść z groty do zbudowanej dla niego aszramy (ośrodka kultury duchowej, gdzie wokół przewodnika duchowego skupiają się uczniowie i gdzie odwiedzają go przyjezdni). Przez wiele lat mieszkał tam i był dostępny dla uczniów i gości. Indie nadały mu właśnie owo imię: Bhagavan Ramana Mahariszi, czyli po polsku: Błogosławiony Wielki Mędrzec Ramana. Gdy Indie odzyskały niepodległość, Gandhi wspominał, jak posłał do Ramana Mahariszi swojego przyjaciela i współpracownika Radżendra Prasada (późniejszego prezydenta Indii) z prośbą, aby Mahariszi wyraził swoje życzeń odnośnie przyszłości Indii; Mahariszi powiedział do Prasada: "Powiedz Gandhiemu, że nie trzeba słów, gdy serce mówi do serca".

II. Z moich nie publikowanych wspomnień o I.O. przytaczam taki oto fragment:

– Mając siedemnaście lat – opowiadał I.O., gdy szliśmy lasami w kierunku szosy – chodziłem po tych drogach leśnych otępiały z bólu. Nie było żadnej zewnętrznej przyczyny, nic szczególnego się nie wydarzyło oprócz tego, że budziłem się rano z nieznośnym uczuciem istnienia, ze świadomością, że jestem i ta świadomość była przykra, gdyż nie mogłem w niej odnaleźć sensu, potrzeby. Kryzys nastąpił nagle, zaczął się zdziwieniem, w którym przeważała niechęć do własnego ciała, do ograniczeń jakim ono podlega. Ale nade wszystko było to nieustanne pytanie, ciche i jeszcze nie sformułowane:  o potrzebie dalszego bytu. W tym pytaniu tkwił cierń wbity przez śmierć. Nie odczuwałem nawet lęku, gdyby to był lęk, starałbym się dociec przyczyny i usunąć ją, ale to była rozpacz skazańca bezsilnego wobec nieubłaganej przemocy, wobec nieuchronności następujących wydarzeń. Mój mózg, czy też mój umysł pracował dokładnie, z jubilerską skrupulatnością dopasowując wszystkie składniki zdarzeń, ale zamiast stworzenia czy też odtworzenia dokładnego mechanizmu, miałem wrażenie chaosu, niezborności i przetłaczającej zależności, jakiej ulega nawet najdokładniej pracujący intelekt w codziennym, drobiazgowym zderzeniu z potokiem faktów. Umiałem te fakty uporządkować, powiązać przyczynę ze skutkiem, odkryć rzeczywiste znaczenie pozorów, zachwycać się pięknem szlachetności i oburzać kłamstwem, ale oto cały ten bezmiar ludzkiego świata okazał się znikomy wobec nieustannej pulsacji, której istotnego sensu nie mogłem odnaleźć w świetle mojego umysłu. W moim widzeniu świata pojawił się przeważający ton, wiodący motyw gry. Wszyscy dokoła, a i ja sam, bawiliśmy się w życie, w jawę i sen, w zmiany pór roku, w jedzenie i głód. Potrawy, które leżały na talerzu przede mną, stały się cudacznymi przedmiotami, które należało połknąć, by móc bawić się dalej. Naturalne instynkt jak głód, płeć, samoobrona przestały być automatycznie działającym regulatorami postępowania, lecz przemówiły językiem obcych istot, z którymi nie miałem podstawy, by się utożsamiać. I tak pogrążyłem się w noc, ciemność, bez jednej iskry, bez światełka. Poczułem, że ciemność ta jest nieodłączna od światła, że niczym się one nie różnią w swej istocie, i że tylko właściwości naszego wzroku, no i miejsce skąd patrzymy decydują o tym, czy jest ciemno, czy też jasno. Chodziłem po tych lasach, mechanicznie przebiegłem dziesiątki kilometrów i czekałem na cud, który pozwoliłby mi wyrwać się z tej obojętnej zimnicy, która dławiła moje gardło i w której zakrzepła żywa krew serca. Czułem, jak funkcjonuję, jak oddycham, każdy oddech był bezlitosną koniecznością, jego rytm był ode mnie niezależny i nie mogłem znaleźć ukojenia ani w rozmyślaniach, ani w działaniu, ani nawet w czytaniu tych pisarzy i filozofów, którzy tak mnie kiedyś pobudzali. "Kategoryczny imperatyw we mnie"? Nie czułem go. "Gwiaździste niebo nade mną"? Niebo tyło zimne, obce i dalekie.
Zdawałem sobie jednak sprawę, że musi być gdzieś wyjście z tego stanu, że przecież inni żyją. Nie byłem tak zadufany, by przypuszczać, że tylko mnie przypadł w udziale los tej męczarni. Jeśli żyją, myślałem patrząc na nich, to widocznie potrafią sobie z tym radzić. Jeśli nie popełniają samobójstwa, to widocznie udało im się uniknąć najgorszego. A za najgorsze uważałem szaleństwo. Byłem przecież bliski szaleństwa. Wyobrażałem je sobie jako stan, w którym tracę panowanie nad własnym kształtem, nad pracą umysłu, który po uzyskaniu niezależności wyczynia ze mną co zechce i nikt, prócz mnie, nie może stanąć z nim do walki. Oprócz mnie? A kim jestem ja, ja sam – kim jestem?
Słuchałem tych słów idąc obok niego i od czasu do czasu przyglądając się jego sylwetce. Szedł tym swoim charakterystycznym krokiem stawiając zrazu całą stopę na ziemi, aby w następnym mgnieniu przenieść cały ciężar ciała na palce opartej o ziemię stopy. Sprawiało to wrażenie sprężystej lekkości, a nawet wdzięku. Uniesiona wysoko głowa, której oczy nieruchomo utkwione w przestrzeni utraciły jakby więź z otaczającymi nas drzewami, polem i rozjaśnionym już przez słońce niebem. Uśmiechnął się.

– Zadziwiłeś mnie słowami, które usłyszałem od ciebie w zeszłym tygodniu – powiedział. – Pamiętasz, staliśmy nad rzeką i patrzyliśmy na wodę. Powiedziałeś wtedy: "Ścieżek do prawdy jest wiele, ale droga jedna".

Milczałem, mile poruszony tym, że słowa te nie umknęły z jego pamięci.
– Jak sobie z tym poradziłeś? – zapytałem przeczuwając, że istnieje związek pomiędzy jego zwierzeniami i ćwiczeniem, które od pewnego czasu wykonywałem według jego wskazówek.

– Myślałem, że nie poradzę sobie z tym stanem. Znalazłem się sam, na pustyni, albo jeśli wolisz inne porównanie, w puszczy pełnej zatrutego ziela. Przydałoby się coś zjeść, ale nie wiedziałem, która z tych traw jest pożywna, a która zaś zwali mnie z nóg, zmąci pamięć i zaciemni zdolność rozpoznawania. Ból był tak dotkliwy, że zacząłem błagać o litość. Albo, jak mówią, o łaskę. Wierzyłem w rozum, pojęcie Boga było tylko pojęciem, należało do wątpliwych kategorii filozoficznych, absurdalnie nieprzydatnych, by poradzić sobie z ogłuszeniem, jakiego doznawałem. I właśnie wtedy, gdy wydawało mi się, że nie ma już wyjścia, że przepaść pochłonie mnie bez reszty, że spadam w ciemność coraz ciemniejszą, która napełnia nawet moje kości…
Przerwał i milczał przez chwilę. Po tej chwili powiedział jakby do siebie:

– Błogosławiony jest jogin, który oddycha swoimi kośćmi.

– Nauczyłeś się oddychać swoimi kośćmi? – zapytałem dokonując wysiłku, by zrozumieć i budując pytanie jako figurę retoryczną. Nie byłem nigdy skłonny odrzucać jakiejś myśli lub stwierdzenia tylko dlatego, że wydawały mi się dziwne, czy nawet niepojęte. Intuicyjnie poszukiwałem klucza do kodu, w jakim wypowiedziano taką myśl. Oddychanie swoimi kośćmi nie przedstawiało mi się jako abstrakcja, nie było też przenośnią, ale nie miałem pojęcia, co znaczą te słowa.
– Tak – odparł. – Nauczyłem się, ale dopiero po wygraniu tej walki. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że istnieje joga. Nie miałem żadnej metody, by opanować sytuację i byłem zdany na samego siebie, a ponieważ nie mogłem sam sobie z tym poradzić, byłem zdany na łaskę czegoś potężniejszego ode mnie. I właśnie dokładnie wtedy, gdy zamknęły się wszystkie wyjścia, przyszło rozwiązanie.

– Jakie rozwiązanie? – zapytałem i przełknąłem ślinę. –    Światło. A wraz z nim spokój.

Nie powiedział nic więcej. I nigdy potem nie wracał do tej rozmowy ani do tego opowiadania.

Z licznych przykładów i opisów, które można przytoczyć, wybrałem tylko dwa.

Warszawa 1 czerwca 1980 r.