Ziemia niegdyś Obiecana

                     ZIEMIA NIEGDYŚ OBIECANA    
              
                  Co zostało z dawnej Łodzi żydowskiej?
            
            z Prezesem Zarządu Gminy Żydowskiej w Łodzi
                 Rabinem Krzysztofem Symchą Kellerem

                   rozmawia Zofia Wawrzyńska-Bartczak
   

                                        

                            Rabin Krzysztof Symcha Keller
                        z Panią Zofią Wawrzyńską-Bartczak
                              

Logonia dziękuje Panu Rabinowi Kellerowi oraz Pani Zofii za udostępnienie               znakomitego wywiadu oraz fotografii.

 

Na wstępie, proszę mi powiedzieć, jak powinnam się zwracać do Pana, jak Go tytułować?
 
Najważniejszą rzeczą jest to, kim człowiek się czuje. Mój nauczyciel, Rabin Karlebach zawsze mówił do mnie, że są ludzie, którzy kończą Studium Rabinackie, wieszają dyplom na ścianie i chcą, by wszyscy zwracali się do nich „Panie Rabinie”, a są i tacy, którzy je kończą, dyplom wkładają do szuflady, a sami pozostają takimi, jakimi byli wcześniej. Ja pełnię dwie zasadnicze funkcje, aczkolwiek rozlicznych zajęć mam dużo więcej. Jestem Prezesem Zarządu Gminy Żydowskiej w Łodzi i Podrabinem. Dlatego używam określenia „podrabin”, że w języku polskim nie ma hebrajskiego słowa „gal haarab” albo „dajan”. „Dajan” w języku hebrajskim oznacza kogoś, kto skończył studia religijne, nie jest zaś rabinem naczelnym – nie ma dyplomu specjalistycznego, uprawniającego do wykonywania pewnych czynności rabinicznych. W istocie jednak dajan jest rabinem, inaczej nazywany bywa „rebbe”, czyli „nauczyciel”, „mistrz”. Obecnie, w Polsce jest tylko dwóch rabinów urzędujących na stałe. Michael Schudrich z Nowego Yorku jest Głównym Rabinem Warszawy i Łodzi, ja zaś pełnię funkcję podrabina – jego zastępcy na terenie miasta Łodzi. Trzecia moja funkcja to Wiceprezes Związku Wszystkich Gmin Żydowskich w Polsce. Ja nie przywiązuję żadnej wagi do tytułów. Niektórzy mówią do mnie po imieniu: część używa imienia polskiego, inni znów hebrajskiego, są tacy, którzy zwracają się do mnie „rebbe”, są i tacy, którzy tytułują mnie „Panie Rabinie”…
 
Mnie najbardziej podoba się określenia „drogi rebbe”, nie ośmieliłam się jednak użyć go w obawie, że może być odczytane ze szczyptą ironii, chociaż mnie wydaje się bardzo piękne.
 
To jest bardzo piękne określenie, ale tu wchodzimy już w zawiłości językowe – tłumaczenia na polski wyrażeń hebrajskich. To co pani powiedziała, to jest „rabbi ha jakar”. „Jakar” po hebrajsku oznacza „drogi”, w takim znaczeniu, jak w języku polskim: „bliski mi”. Jednak w hebrajskim ma to inny wyraz, inną formę – nie oznacza w żadnym wypadku spoufalenia się. W języku polskim „drogi rabbi” jest już pewną poufałością, chociaż nie przekracza to żadnej normy zachowania. Oficjalnie w języku polskim obowiązuje forma „Panie Rabinie”.
 
Mając już za sobą ustalenie nazewnictwa, możemy przejść do zasadniczego wątku rozmowy. Łódź na początku XVIII stulecia była spokojną mieściną nad Łódką, której ludność stanowili niemal wyłącznie Polacy. Sytuacja zaczęła zmieniać się w latach 20. XIX wieku, głównie za sprawą osadnictwa niemieckiego i żydowskiego. Napływ Żydów przybrał na sile w drugiej połowie XIX wieku – po Powstaniu Styczniowym stanowili oni piątą część ludności miasta, w pierwszych latach istnienia kinematografu – ponad 30%, a w okresie I wojny światowej – aż 37% (155.992 obywateli). Jeszcze w styczniu 1939 roku żyło ich w Łodzi 231 tysięcy. Teraz pozostało około 300 osób… Które lata były najszczęśliwsze dla ludności żydowskiej zamieszkującej Łódź?
 
Tego się nie da sprecyzować, dlatego, że w tamtych czasach historia w Europie toczyła się bardzo szybko i równie szybko następowały zmiany. Wydaje mi się, że najlepsze lata wiązały się z okresem wzrostu tego miasta, jego potężnieniem, ekspansją na rynki tekstylne, czyli z ostatnimi latami XIX wieku i pierwszymi latami XX stulecia. Łódź w tamtym okresie była rzeczywiście niezwykła, o czym świadczy pewne zdarzenie w naszej, żydowskiej historii. W 1872 roku do Łodzi przybył Rabin Ljachu Chalimaisel, najsłynniejszy, Główny Rabin Gminy Żydowskiej w Łodzi. Był on Głównym Rabinem przez 40 lat, do 1912 roku, a po jego śmierci nie wybrano już następcy. Środowisko było wtedy już tak zróżnicowane, że nie było możliwości dla tej całej, olbrzymiej już, bo 200-tysięcznej gminy, wyboru nowego rabina. To jest okres opisany przez Reymonta w „Ziemi Obiecanej”, kiedy właściwie nie liczyło się nic poza tym, żeby zrobić dobry interes, zaistnieć, znaleźć swoje miejsce w tym mieście, co zresztą wcale nie było łatwe. Żydzi, oczywiście, nigdy tak tego miasta nie nazywali, bo dla każdego Żyda „ziemią obiecaną” jest „Erew Israel”, czyli „ziemia Izraela”, nadana nie przez polityka, nie przez możnowładcę, tylko przez samego Boga. Jest to najstarszy akt notarialny, jaki istnieje na świecie!
 
Powodem masowej migracji Żydów w XIX wieku były ich prześladowania w Rosji: eksplozja antysemityzmu po roku 1881, pogromy trwające do 1884 roku i powtórne w latach 1903-1906, wreszcie – seria antyżydowskich ustaw (tzw. prawa majowe, ustalające listę dopuszczalnych dla nich zawodów). Żydom zabraniano również posiadania lub dzierżawienia ziemi, przesiedlania na wieś, handlu alkoholem, ograniczano także dostęp do swobodnego zdobywania wiedzy (osławione „numerus clausus” w nauce i adwokaturze). Przesiedlając się na inne tereny, w tym – do Łodzi szukali więc swojego miejsca. Czy w Pana ocenie znaleźli je tutaj?
 
Ludność żydowska zaczęła napływać do Łodzi wtedy, gdy miasto to przestało być miastem biskupim. W okresie Polski szlacheckiej, czy królewskiej, w Polsce istniało kilka rodzajów miast: prywatne, czyli szlacheckie, królewskie i biskupie. W tych ostatnich Żydom w ogóle nie wolno było osiedlać się. Przykładem takiego miasta był Jarosław, w Galicji, gdzie Żydzi (aż do XIX wieku) mieszkali obok miasta, poza jego terytorium. Taka sama sytuacja dotyczyła Łodzi: dokąd miasteczko to było miastem biskupim, było ono zamknięte dla ludności żydowskiej – dlatego też nie rozwijało się. Dlaczego tak wielkie postaci, jak Zamoyski, Potocki, Czartoryski, Wiśniowiecki i wielu innych, zapraszali Żydów do swoich miast? Nie dlatego, że czuli sentyment do tej społeczności. Tu chodziło o sferę ekonomiczną! Przyczyn takiej sytuacji było kilka. Po pierwsze – Żydzi byli rozproszeni po całym świecie, dzięki więc koneksjom rodzinnym i towarzyskim – błyskawicznie były nawiązywane kontakty handlowe. Po drugie – wszyscy Żydzi umieli czytać i pisać, wprawdzie po hebrajsku albo w jidisz – ale potrafili. Umieli też bardzo biegle rachować. Skąd taka umiejętność handlu i biegłego liczenia? Przyczyny tkwią w systemie edukacyjnym. W piątym roku życia dziecko idzie do chederu i uczy się na pamięć całej Biblii hebrajskiej, czyli, przede wszystkim Pięcioksięgu, a potem Komentarzy. De facto Żyd zna na pamięć kilka tysięcy stron różnych ksiąg i wersetów – jakiż to jest trening pamięci! Umysł jest więc tak „wygimnastykowany”, że jeśli potem trzeba policzyć „ułamki z jakiegoś interesu”, każdy Żyd robi to w kilka sekund. Jego konkurent – Francuz czy Rosjanin – robi to dużo wolniej. Potem się to przenosi z pokolenia na pokolenia. Weźmy – taki Einstein – on sam nie był talmudystą, ale jego ojciec – już tak. Mówi się, że Żydzi mają „głowę do interesów”, a to wszystko polega na praktyce. Gdy Łódź była miastem biskupim, była „małą dziurą”, gdzie nie było widać żadnych perspektyw. W momencie, gdy zapadły decyzje o powstaniu osady włókienniczej, wtedy zaproszono Niemców. Ale Niemiec doskonale znał technologię – umiał wytworzyć, ale nie umiał sprzedać! Powstało „puste miejsce”, które trzeba było wypełnić, no i zjawili się Żydzi. Ale dopiero wtedy, gdy można się już było osiedlać i gdy można już było coś zrobić. Ponadto, tu nie było konkurencji, w przeciwieństwie, na przykład do Strykowa, gdzie 80% ludności stanowili Żydzi właśnie. Dlatego ta pierwsza fala wcale nie napłynęła z Rosji czy z Niemiec, ale z tych małych miasteczek. Pierwszym rabinem w Łodzi był Chasyd cadyka z Kocka. Rodzina Poznańskich, z kolei, przyjechała z Aleksandrowa Kujawskiego. Z terenów wschodnich przyjechało kilkadziesiąt tysięcy Żydów w drugiej połowie XIX wieku, po, wspomnianych już, pogromach i rugowaniu gmin. W Moskwie w ogóle nie można było mieszkać – Żyd nie mógł przebywać w Moskwie dłużej niż jedna dobę. Dlatego ludność z tamtych terenów zaczęła przybywać do Łodzi. Ponadto, tutaj były zwolnienia z podatków, z ceł, tak więc to naprawdę była taka „ziemia obiecana” dla kupców, przemysłowców, tych którzy mieli głowę do interesów. 
 
Żydzi łódzcy stanowili barwną mozaikę społeczną, jednak do najbardziej znanych należą chyba wielcy przemysłowcy. Byli wśród nich ludzie tak wielkiego formatu, jak bracia Abraham i Dawid Prussak, Dawid Lande – kupiec i właściciel fabryki przędzy, czy chyba najbardziej znany potentat branży bawełnianej – Izrael Poznański. Duże fabryki otwarli również i inni. Dość powiedzieć, że na początku XX wieku, na ogólną liczbę  928 łódzkich fabryk, w rękach żydowskich znajdowało się aż 585. Ale obok tych dobrze sytuowanych obywateli, żyła też biedota, opisana choćby przez żyjącego w przedwojennej Łodzi pisarza – Jechiela Jeszaję Trunka. Trunk, mimo że wywodził się z rodziny rabinów i uczonych, z magnackimi korzeniami, doskonale znał sytuację łódzkiej biedoty. Czy te dwa światy – bogaczy i nędzarzy spotykały się ze sobą tylko w synagodze?
 
Pamiętać trzeba o m, że w Łodzi najbogatszą grupą narodowościową byli Niemcy i oni przodowali jako przemysłowcy. Było też kilku niezwykle prężnych żydowskich przemysłowców, ale większość pracowała jako kupcy, jako handlarze. Byli też wielcy kupcy, jak Oistadt czy Koszyc – wspaniała postać – honorowy radny, założyciel Czerwonego Krzyża, fundator części linii gazowych. W Łodzi istniało coś, co było bardzo piękne i jest głęboko zakorzenione w tradycji żydowskiej. To tak zwane „micwo”, czyli wypełnianie dobrych przykazań, dobrych uczynków. Polega to na tym, ze bogaty człowiek powinien dzielić się swoim majątkiem z biednym: wspomagać działalność charytatywną, socjalną, edukacyjną. W Łodzi było to na skalę niespotykaną w innych miastach. Podam kilka przykładów. Herman Kohnstadt – bardzo zamożny kupiec, który nie miał dzieci, cały majątek przepisał na budowę sierocińców, domów starców, szkół. Wybudował szpital (obecnie – im. Biegańskiego), trzy domy starców, dwie szkoły. Co ciekawe – w jednej ze szkół, w tamtych czasach, w XIX wieku, zatrudnił za własne pieniądze nauczycieli WF-u, żeby dbać także o kondycję fizyczną uczniów. Ponadto, był Honorowym Radnym, fundatorem kilku synagog, założycielem pierwszego w Królestwie Polskim Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, założył Czerwony Krzyż, pierwszą Stację Pogotowia Ratunkowego, park przy Dworcu Fabrycznym. Był więc to prawdziwy człowiek renesansu. Wizjoner. Żal, że Łódź do tej pory niczym go nie upamiętniła. I to jest jeden z przykładów, jak bogaty dzielił się z biednymi, a mógłby przecież jeździć sobie do Paryża, budować sobie pałace, a jednak on robił mnóstwo dla miasta i jego mieszkańców. Takich jak on było więcej – chociażby Silbersteinowie. Czy zaś te dwa światy spotykały się tylko w synagodze? Tak, spotykały tylko na tym gruncie, gdyż właściwie bogaci nie mieli okazji, by spotkać się na przykład z biedotą Bałut, choć wiele dla tych ludzi robili. Ale z tym wiąże się pewna nader ciekawa historia o rabinie Meizlu i bogaczu – Izraelu Poznańskim, świetnie ilustrująca definicję rabina utorstwa Meizla właśnie. Mówił on, że rabinem godzien jest tytułować się tylko ten, kto czuje ból każdego członka swojej gminy. Pewnego dnia, w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym którymś roku, zimą, gdy był trzaskający mróz i wiele osób umierało wskutek chorób, a przede wszystkim wychłodzenia, gdyż nie było węgla na opał, rabin Meizel poszedł do Izraela Poznańskiego. Zapukał do drzwi, otworzył mu lokaj, który natychmiast zawołał gospodarza, a ten, z ogromnym szacunkiem zaprosił przybyłego do wnętrza. Jednak rabin odrzekł, ze przyszedł tylko na chwilkę i nie będzie wchodził. Stanął przy otwartych drzwiach i zaczął opowiadać fragmenty z Biblii, jakieś komentarze, wywody rabiniczne… Poznański, stojąc w bonżurce przy tych otwartych drzwiach, ponowił zaproszenie do środka, jednak Meizel powtórnie zapewnił, że za chwilkę wychodzi i… kontynuował swój wywód. A trzeba wiedzieć, że w tradycji żydowskiej jest tak, ze gdy przemawia rabin, nie wolno mu przerwać. Minęło kolejne dwadzieścia minut, a Poznański, w swojej bonżurce, trzęsąc się stał nadal przy otwartych drzwiach słuchając dalszych opowieści rabina. W końcu, gdy Poznański znowu zaproponował gościnę, podjęcie gościa herbatą, ten zdziwiony zapytał: „Co, zimno ci jest? To jak ty się teraz czujesz? Ty stoisz tu pół godziny, a twoi bracia i siostry – dzień i noc bez opału w swych drewnianych domkach umierają z chłodu i głodu…”. Na drugi dzień Poznański wraz z innymi zamożnymi mieszkańcami Łodzi kupili cały pociąg węgla i rozdali wszystko biedocie na Starym Mieście. To jest przykład, jak działa rabin, żeby zdobyć pieniądze dla biednych i jak bogaty daje się przekonać do tego.
 
Skomentuję to jednym słowem: majstersztyk!
 
Tak, majstersztyk. Ale ciekaw jestem, czy gdyby ksiądz teraz przyszedł do jakiegoś krezusa, ten także dałby się przekonać i ofiarował nie parę złotych, ale naprawdę znaczącą sumę na rzecz biednych…
 
W jakim stopniu w pejzaż miasta wpisywali się przedstawiciele innych zawodów, by wspomnieć choćby najbardziej znanego i osławionego pianistę – Artura Rubinsteina, znakomitego poetę, a także – o czym często zapomina się – tłumacza poezji rosyjskiej i francuskiej  Juliana Tuwima, czy też świetnego matematyka – Ary’ego Sternfelda, autora „Wstępu do kosmonautyki”? Czy wtedy, gdy żyli w naszym mieście cieszyli się uznaniem w społeczności żydowskiej i poza nią?
 
Tu wchodzimy w cały ten tygiel wówczas w Łodzi istniejący. Oprócz tego, że Żydzi łódzcy pochodzili z różnych regionów Polski i nie tylko Polski, to również bardzo się między sobą różnili. Chasydzi, czyli bardzo ortodoksyjni Żydzi, z pewnością nie mieli pojęcia, kto to jest Sternfeld, Tuwim czy Rubinstein. Żyli w kręgu swoich przyjaciół, skupieni w swoich środowiskach zawodowych. Były, na przykład synagogi kuśnierzy, kotlarzy i innych profesji. Spędzali więc ze sobą czas w pracy i podczas modlitwy, a modlitwa to nie była godzina czy dwie, po których się idzie do domu – to były wspólne studia, dyskusje talmudyczne. Bariery między poszczególnymi grupami ludności były ogromne. Niewyobrażalna przestrzeń była więc pomiędzy Chasydami z Bałut a, na przykład, grupą Jung Idysz. Cyganeria żydowska nie była już tak hermetyczna. Ci ludzie kontaktowali się z Witkiewiczem i innymi przedstawicielami polskiej cyganerii. W tym środowisku niknęły bariery narodowościowe. W środowisku chasydzkim bariery te nie niknęły, gdyż religia wymagała pewnych obostrzeń, przestrzegania reguł. Ortodoksyjny Żyd, który nie założyłby chałatu, czułby się sam przed sobą nie w porządku. Tu opowiem pewną dykteryjkę. Pewnego dnia, ortodoksyjny Chasyd, z pejsami, stwierdził, ze już ma tego dosyć. Postanowił więc zostać postępowym Żydem: ściął pejsy, zgolił brodę, założył garnitur, a kiedy wyszedł tak odmieniony na ulicę, potrącił go samochód. Wtedy zaczął wznosić modlitwy ku Bogu. Umierając, zapytał Boga: „Panie Boże, tyle się modliłem, byłem pobożnym Żydem, a teraz Ty nie chcesz mi pomóc?” Nagle słyszy głos z nieba: „Mojsze, to ty? Ja cię nie poznałem!”. Ta historyjka świetnie ilustruje przepaść między tymi dwoma światami. Ludzie z kręgów artystycznych, z inteligencji, grup plastycznych czy zespołów teatralnych byli podziwiani przez prostych Żydów, ale kontakt bezpośredni zrywał się.
 
Przedwojenna „Łodź w jarmułce” to także eksplozja talentów plastycznych i literackich. Początkowo, tuż po wybuchu I wojny światowej, wszelkie, ożywione dotąd życie artystyczne w bawełnianym mieście zamarło. Pierwsze, nieśmiałe jeszcze ruchy na wielkiej szachownicy sztuki zaczęto wykonywać w roku 1916. Wychowankowie muz założyli „Stowarzyszenie Artystów i Zwolenników Sztuk Pięknych w Łodzi”. Prezesem nowej organizacji został architekt Henryk Lewinson, a wśród członków zarządu znaleźli się m.in.: przyszły współtwórca formizmu – Andrzej Pronaszko (wówczas przejściowo związany z Łodzią) oraz dziennikarz Heinrich Zimmermann (Henryk Cymerman). Rok 1918 przyniósł dwa doniosłe wydarzenia. 1 kwietnia otwarto w „Domu Sztuki” (przy Piotrkowskiej 71) „Wystawę Wiosenną”, zaś 22 grudnia ruszyła „Zimowa”. Już pierwsza z nich wywołała niemałe poruszenie, gdyż wśród wystawiających swe prace 28 artystów, z wyjątkiem  dwóch malarzy polskich i tyluż pochodzenia niemieckiego, resztę stanowili twórcy żydowscy. Właśnie wtedy po raz pierwszy zaprezentowali się publicznie przyszli członkowie grupy „Jung Idysz”: Barciński, Brauner, Matusówna i Szwarc, zaś w grudniu dołączył do nich Adler. Obie wystawy cieszyły się dużym zainteresowaniem, tym większym, że łodzianie stali się świadkami narodzin nowego kierunku w sztuce: ekspresjonizmu. Entuzjastyczne były też recenzje. W jakim stopniu w świadomości współczesnych Żydów trwa pamięć o tych wielkich dokonaniach?
 
Tu właśnie jest pewien paradoks, bo wiedza na temat tamtych czasów i ludzi wtedy żyjących jest dzisiaj o wiele bardziej znana i powszechna niż była wówczas. Wtedy, społeczność żydowska podzielona była na grupy skupione wokół cadyków z różnych miast i nie znali się między nimi. Natomiast podział między inteligencją żydowską a religijną, ortodoksyjną większością był duży. Cyganeria stanowiła elitę. Mało kto chodził do kawiarni, żeby porozmawiać o sztuce (poza wspomnianym, elitarnym kręgiem). Obecnie, gdy przywołuje się dawną,  żydowską Łódź, nie wspomina się tysięcy rabinów, cadyków, religijnych Żydów, tylko mówi się właśnie o tych nazwiskach, dlatego, że pozostał po nich trwały ślad: malarstwo, muzyka, poezji. Zniknęły zaś dziesiątki tysięcy nazwisk zwykłych Żydów, którzy nie wyszli spoza tradycyjnego kregu życia. Wtedy natomiast, połowa łódzkich Żydów nie wiedziała, kto to jest Adler czy Jung Idysz.
 
Kogo więc powinniśmy wspominać?
 
Wszystkich… W Łodzi, po drugiej wojnie światowej, władze z pełną premedytacją usuwały pamięć o narodzie żydowskim, który tu mieszkał. Wypowiedziano też wtedy wojnę religii żydowskiej. A przed wojną większość Żydów była ludźmi niezwykle pobożnymi, więc po 1945 roku oni wszyscy „zniknęli”. Zostali ci wielcy: Tuwim, Rubinstein, Adler. To tak, jakby w Łodzi było stu Żydów-artystów i paru biznesmenów. Tymczasem to było 250 tysięcy ludzi! O jednostkach jeszcze się pamiętało, ale pamięć o narodzie przestała istnieć. I to jest dla mnie bardzo bolesne… A to właśnie cały naród budował miasto, nie pięciu biznesmenów i siedmiu artystów.
 
Co więc dzisiaj pozostało z dawnej Łodzi żydowskiej – czy są to tylko kamienice, stara synagoga i cmentarz, czy może coś więcej?
 
Łódź ma nieuchwytną atmosferę, której my, mieszkający tutaj, jakby nie dostrzegamy. Goście, którzy przyjeżdżają do mnie z Izraela mówią, że tu nawet powietrze pachnie inaczej. Tu są niesamowite podwórza – szczególnie na Bałutach, na Brzezińskiej, na Wojska Polskiego, na Legionów. To tak, jakby się człowiek cofnął w czasie o sto lat.
 
Myślę, ze jest to zarazem przekleństwo i błogosławieństwo…
 
Tak, bo z jednej strony większość zrujnowanych, zupełnie zniszczonych kamienic nadaje się jedynie do wyburzenia, z drugiej, natomiast, czuje się tego ducha miasta. Całe centrum: Piotrkowska, Pomorska, Rewolucji – to byli w 90% Żydzi. Niewątpliwie wpłynęło to na architekturę, na klimat, na atmosferę tego miejsca. Trzeba mieć pewną wrażliwość, by to wyczuć, ale można… 
 
Czy są jeszcze w Łodzi takie miejsca, jak na przykład superkoszerna kawiarnia dla artystów „Wegeta”, czy Café Astoria, u zbiegu Piotrkowskiej i Śródmiejskiej (Więckowskiego), najpopularniejsza kawiarnia żydowskich artystów i pisarzy?
 
Starano się to zniszczyć, ale zauważam, że klimat ten powraca. Na przykład „Anatewka” – jedyna w Łodzi restauracja, wprawdzie nie koszerna, ale o charakterze żydowskim, gdzie jest żydowska muzyka, wystrój. To jest jakby taki „skok do tyłu” – stworzenie czegoś nowego na stary wzór. U nas, w Gminie, jest jadłodajnia z kuchnią koszerną, którą chcemy powiększyć o kawiarnię literacką i restaurację także dla osób z zewnątrz, również z kuchnią koszerną. W tej chwili następuje próba przywrócenia choćby części tej atmosfery i to jest bardzo piękne. 
 
Jaka pozostała spuścizna intelektualna i świadomość dokonań wcześniejszych pokoleń?
 
Obecny czas jest okresem niezwykłym. Przez 50 lat nie działo się kompletnie nic, a wręcz odwrotnie: inicjatywy stopowano, nie pozwalano się rozwijać. Natomiast teraz widzimy coś, co napawa wielkim optymizmem – odtwarzanie klimatu, który był kiedyś. Młodzież polska w coraz większym stopniu interesuje się kulturą i religią żydowską. Ich pytania i wątpliwości są bardzo poważne, a nie tylko powierzchowne, typu: „dlaczego Żyd nosi jarmułkę?”. To są kwestie z dziedziny filozofii religii. Po tej 50-letniej pustyni ta wiedza i świadomość wraca. Teraz, w centrum Łodzi, młodzież żydowska i polska bawi się razem – to jest wspaniałe! Bardzo wiele się zmienia i zmienia się na lepsze.
 
Czy wspomnienie tragicznego losu 43 tysięcy Żydów, którzy zakończyli życie w łódzkim getcie, tych, którzy zginęli w komorach gazowych, tych, którzy zostali straceni w ośrodku natychmiastowej zagłady w Chełmie nad Nerem, 70 tysięcy tych, którzy zostali zagazowani lub zakatowani w Oświęcimiu, i wreszcie tych, których zmuszono do opuszczenia kraju w latach 1947-48, 1956-57, w roku 1968 daje jeszcze szansę na odrodzenie tej społeczności w Łodzi?
 
Nie, ja w to nie wierzę, musiało by się zdarzyć coś niezwykłego, porównywalnego z wydarzeniami sprzed ponad wieku, które uruchomiły „łódzkie koło zamachowe”, które spowodowało przybycie Żydów do Łodzi. Ci, którzy z Łodzi wyjechali, nie wrócą już – nie składa się rozciętych dwóch kromek chleba. Jest sentyment, ogromna pasja, ale powrotu już nie ma.  Ci, którzy ieli wyjechać, swoją traumę wojenną i powojenną przekazali swoim dzieciom. To nie spowodowało niechęci do Łodzi, ale potomkowie tych ludzi mają już swoje, inne życie. Ale teraz, w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej, chyba trochę się zmieni. I znów wchodzą w grę czynniki ekonomiczne, choć nie tylko. Niektóre państwa europejskie są bardzo antysemickie, na przykład Francja, która jest teraz okropnym krajem dla Żydów, w Niemczech i Belgii też nie jest słodko. Może więc niektórzy Żydzi właśnie w Polsce otworzą swoje firmy. Nie jest to jednak skala przedwojenna. Żeby powróciły tamte czasy musiało by się stać coś naprawdę niezwykłego, na przykład Putin musiałby wyrzucić Żydów z Rosji. Mówię to oczywiście żartem, by uzmysłowić skalę cudu. Ja bym się cieszył, gdyby tu mieszkało 15 tysięcy Żydów –  wtedy ruszył by handel. Ale historii nie da się cofnąć. 
 
Czy aktualne są jeszcze słowa Mojżesza Brodersona, łódzkiego księcia z pierwszych dekad ubiegłego stulecia, które stały się poetyckim manifestem pokolenia, które świadome swej siły twórczej wyruszało ku nieznanej przyszłości:
 
„My, młodzi, my – wolna, zdrowa hałastra,
Idziemy nieznaną drogą
W ciemny, posępny dzień
W noc przerażenia –
Per Aspera ad Astra!”
 
M. Broderson, „Do gwiazd”
 
To jest tekst zupełnie nieżydowski. Ta grupa cyganerii była grupą internacjonalną. Ten cytat nie ma nic wspólnego z żydowską źródłową kulturą, nie mógłbym także – na szczęście! – przystawić tego cytatu do naszych czasów. On odzwierciedlał naszą historię w latach 70., kiedy rzeczywiście szliśmy „ciemną, nieznaną drogą” przez pustkę zapomnienia. Wyszliśmy już z tej „czarnej dziury”. Obecnie zaczęto dostrzegać niezwykłość Łodzi, którą miasto zawdzięcza właśnie owemu tyglowi narodowości i kultur: syjonistów, antysyjonistów, Chasydów, którzy mieszali się jak w kotle. Miasto nie spało – tak jak Nowy York. Szukając atmosfery dawnej Łodzi, nie można jednak zapominać, że Łódź to także ogromne cmentarzysko tysięcy Żydów niegdyś tu mieszkających i tworzących niezapomnianą atmosferę miasta.
 
Klimat dawnej Łodzi żydowskiej przywoływał
Rabin Symcha Keller,
naprzeciwko którego siedziała zasłuchana
Zofia Warzyńska-Bartczak.