GORYCZKI – 1964-1977

Publikujemy cykl wierszy
Leona Zawadzkiego
Gall Anonim XX – GORYCZKI

11 listopada 2013
w Dniu Święta Niepodległości Polski
odnaleźliśmy w archiwum wiersze z czasów, gdy naszym marzeniem była wolna, suwerenna Polska – nasz wspólny Dom, w którym będziemy naprawdę u siebie.
Nasze marzenie spełnia się, to jest robota, tak to widzę i pojmuję.


Leon Zawadzki       
GALL ANONIM XX  * GORYCZKI
                 1964 – 1968
              
                              ***
           Rankiem obywatel spluwa
charcząc. Rzężeniem rozpruwa
kłębowisko jelit misternie złożone
przez naturę, w nocy zaflegmione
odchodami ciała.
                Noc gęsta i zwarta
od ciepłego wnętrza charkotem oddarta
i z nagrzanych dziupli półsenni rodacy
krokiem żwawym do pracy
zmierzają.
          Autobusy przystają,
kobietę ciężarną pchnął bladolicy
pryszczatek.
          W Łobżenicy
co roku coś nowego

powiedział spiker dziennika telewizyjnego
i popłynęły na małym ekranie,
ukazując co było i co się jeszcze stanie,
słowa i obrazy.
              Tyle tu nowego !
              Nikt nie wie dlaczego
robotnik milczy, grubas płytko sapie
w kark młódce, tym oddechem łapie
swój rytm.
          Przy oknie spocona
siedzi młoda mężatka, ramiona
pełne ma jeszcze obejmowania.
             Grubas charknął,
więc ona za dwoje się wzbrania
bolesnym skrzywieniem ust.
                         W jej biust
połyskliwym wzrokiem urzędnik się wplątał.
                         Urzędnika
odpycha ten z tonsurą. Muzyka
codzienności: biurem, biura, biuro…

grudzień1967

              ***
Ustabilizowało się. Kobiety
chodzą w futrach,
                 nad nimi rakiety
i w ciepłych kombinezonach lotnicy
spowici w gwizd samolotów.
                         Futra
kobiet ciężkawe i chód ich przyziemny.
                         Jutra
oczekiwać w puszystej czapie z szopów
łatwiej.
       Zostały jeszcze oczy
lustra duszy zdziwionej, oczy pięknych Polek !
Dzieci zanoszą się od śmiechu, gdy Lolek i Bolek
na szklanym ekranie wyczyniają harce.
              W bobrowe wysokie kołnierze starcy
uszy tulą.
           Bywa, że pijacy
charkotem róg ulicy napełnią, piwo teraz tanie,
w zadymionej salce zebranie
Ligi Kobiet, temat: O postępie.
                           "…tej rudej klępie
nie przepuszczę !".
                    Telefony dzwonią
i kobiety uśmiechem przyzwolenia się bronią
przed męską agresją.
                    Wojna kontynent omija
i w ciepłe futro otulona szyja
zimna nie czuje.
                 Cierpienia za mało,
więc cierpią: że mięso zdrożało,
że w tramwaju tumult,
                     że do zasłużonego raju
kościół wpuszcza nawet tłustych.
               Widać, ucho igielne zgrubiało,
lub wielbłąd zmarniał…

listopad 1967

               ***
                        Zgonione
serce błogi spokój czuje,
gdy mydłek rozgadany publicznie się frasuje,
mydląc swoje myśli naukową pianą.
Słowa bzyczą i jęczą.
                        Serce piano, piano
rytm odmierza, waląc na sumienie
ciężar myślątek, wysłuchanych nadaremnie
z ust mądrali, któremu wątki po głowie kołaczą.
Prawda twarz zasłania, bo płaczą,
wątpliwych odkryć żużlem zasypane,
jej oczy – źródłosłowy.
                        Ludzkiej mowy
już nie chwytasz tonu.
                        Jakoż nie z ciepłego domu
jawiło się słowo człowiekiem ogrzane,
lecz kłamliwe, bo skoszarowane
słowo nie u Boga z pokorą cichą pożyczone,
a zełgane człowiekowi, gdyż Bogu skradzione.

styczeń 1968

               ***
                 22 listopada 1967 r. godz. 22.20
                 Katolicyzm w świecie współczesnym
                 – z programu radia i tv

Uczeni doktorowie gwarzą o Synodzie
biskupów. Kamery, przepastne mikrofony,
co każde słowo przełkną i, na tony
łase, następnego czekają. Doktor
w myślach przebiera i zastrzeżeń grządki
wokół myśli ustawia.
Słowa: kościół, wiara, obrządek
miele w zębach na mąkę sławy i uznania.
                                       Umysłem
pojmując bystrym, że póki myśl nie zginie,
on, co mu się w jego dziedzinie
należy, dostanie.
              A zatem snu będzie zażywać wiecznego
pewny swego udziału, jak pewny cudzego
                                       uważowania.
(Uważować – w górskiej gwarze znaczy
Szanować kogoś, a nie móc inaczej).
                                   Doktor
baje więc, biskupa poklepując
po jego myślach biskupich, bo równo ma w cenie
język proroków i własne gaworzenie
o Bogu, Synu Człowieczym, Miłości,
o wszystkim, co nauka rozegrała w kości
systemem matematyk, fizyk i formułek.
…zostawi się także ładniutki kościółek,
by ludzie, przez doktorów mądrze oświeceni,
wiedzieli chociaż, gdzie zbawieni
być mieli.
            …i w jakim przymusie
uwierzyć mieli ślepi w bajkę o Chrystusie
.
U doktorów pomysłów w bród.

listopad 1967

                                ***
    – U wylotu z komory zmarł nagle na udar serca,
    panie dyrektorze.

    (z telefonicznego meldunku kierownika budowy
    elektrowni)

Istotny jest zamysł, cóż wart wykonawca ?
Wczoraj, stwierdzamy, był z nami. Praca, rozterka, płaca.
Dzisiaj-zmieniło się-ciało-w upale-u wylotu z komory.
I głośno: Boże drogi, któż wiedział, że on jest chory ?!
Któż wiedział, że wszyscy-śmy chorzy, że jedno mamy oko,
a drugie, rybie, spoziera czy aby nie za wysoko,
czy aby, gdy prąd popłynie z czasu trzeciej turbiny,
ciało z martwych powstanie, a światło odkupi winy ?
Nim co, w dwie trumny włożą, prosta przymiarka losu,
przewiozą, popłaczą, pogrzebią, kwiatów na grób naznoszą,
rodzinie wieńce z szarfami założą jak okulary.
A prąd, jak płynął tak płynie.
                             Nadziei, zwątpienia i wiary.

lipiec 1970

                ***
Kanałem złącz jeziora.
przerzuć nad nim most,
dzwonem legarów ogłusz,
głuchym daj moc i wzrost,
wodę spiętrzoną pchnij wartko
w ślepia komór i rur.
Najjaśniej – z mostu na beton,
ale najczyściej – pod nurt.

lipiec 1979

               ***
Bóg ci podał rękę,
święty nagiął karku,
a ty – czemu płacisz
sercem na jarmarku ?

Myślisz, że nadeszła
latoś taka zima,
co jej chłop nie zmoże,
co jej człek nie strzyma ?

Oj, już ci nadeszła,
już ją pańscy święci
na ziemię spuścili
za naszej pamięci.

Człowiek człowiekowi
palec w oko wsadza,
w oku pełno mroku,
a w palcu zaraza.

Płyną wartko mowy,
wystrzelają słowa,
zgniły-ć to jest zapach,
zaraza morowa.

Wszystkich nas wydusi,
wszystkim nam pokaże,
wstydem ci nam wszystkie
pookrywa twarze.

1964

1967
               ***
                          Jest oczekiwanie
gdy pragnienie cichnie. Mocna jak wiązanie
oddechu z życiem staje się nadzieja,
że przyszłe jest osiągalne.
                          A więc i ja
także wpadam w swoje własne przeznaczenie,
jak ryba w sieci, gdy zmęczenie
pogodzi nas ze śmiercią ?
                          – Wieczny odpoczynek
– mówią jacyś ludzie.
                           Drobny upominek
wręcza nam przyroda darując wytchnienie
i, jak dobra wróżka, o cenie
podarunku milczy. Taka już natura
wróżek.
                           I taka kultura
nasza, że nie śmiemy powiedzieć: – przepraszam,
ale nie chcę, a przeto pretensji nie zgłaszam,
by mnie tak ceniono, że chcemy-nie chcemy,
ale ktoś, ale ja wcale nie ma ceny
na targu wieczności.
                            W ojczyźnie mojej
wszystko bardzo proste:
                            śmierć jest jutro,
a dzisiaj mamy jeszcze wiosnę.

1968
              
                                  ***
          …bo cóż oprócz przyzwoitości
trzyma mnie jeszcze tutaj ?
                           Rozgościć się
czasu nie miałem. Miejsca tu za mało,
by trochę myśli pomieścić.
                           I o jedno ciało
zawsze za wiele. Może westchnień parę,
może smutek bliskich powstrzymuje duszę
i zabrania jej myśleć o sobie.
                           Trwać muszę
dla tych, którym się zdaje,
że śmierć podróżą jest w nieznane kraje
bardzo odległe.
                           A przecie
śmierć jest jak spacer w pobliskim powiecie,
i nie ma tutaj czegoś, co by tam nie było,
bo tu z tam jednaka łączy miłość.
                           Tej znaczenie
proste – wieści zjednoczenie.
                           Więc dokąd uciekać ?
Zrobić swoje i ufnie odpoczynku czekać.

1967

                            ***
Jeśli nawet kłamiesz – dajmy to nadziei,
chyłkiem wodę mącisz – niech ci się poszczęści.

Trzeba było w wodzie ślad twój odnajdywać,
ciebie tutaj nie ma – razem z tobą pływać.

Razem z tobą zwiedzać migotanie czasu,
żywą odnajdywać w szorstkiej ciszy lasów,

słuchać twoich szeptów, gdy ci się zdawało,
widzieć cię, jak przyszło, trwało, przemijało.

Znowu się tu z tobą przejść przez to kłamanie,
jeszcze raz się z tobą bawić w zakochanie,

jeszcze raz się z tobą zgubić w tym jeziorze,
w pajęczynie gestów, w księżycowej porze.

Potem cię odnaleźć na skalistym brzegu,
uspokoić oddech po tym młodym biegu.

1970
               ***
             A więc już wiesz, co znaczy
poetę kochać.
             Choćbyś wdzięczność ciała
na barw siedem, jak pryzmat światło, rozłamała
i zlepiła miłości kształt podobny tęczy,
to i tak usłyszysz, jak ci się rozbrzęczy
alarm w rdzeniu duszy.
             Tej zaś nie obnażysz
jak ciało miłe i gładkie, bo gdy się odważysz,
zwiedzać będziesz zmuszona takie świata strony,
skąd powrotu nie ma. Tylko droga dalej.
I tam się spotkamy.
             Jak w jednej z tych alej,
gdzie Dante dostrzegł Beatrix i ziemskiej miłości
śpiewał chwałę, by skończyć na tej wysokości,
do której droga wiedzie przez owe niziny,
co je piekłem lud nazwał.
              Ono zaś głębiny
uczy, aby nie pobladła
dusza, gdy między kowadło
i młot los ją wciśnie i duch się raduje,
gdy pęka jak łupina.
              A dusza, co czuje,
to wyśpiewa sobie, bowiem komuż jeszcze ?
              I takim ją dreszczem
przejmie wieczność, że staje do lotu gotowa.
Piekło wtedy ją traci, lecz prawda zachowa.
Podaj rękę poecie, gdy cię człowiek zmęczył,
bo Wergiliusz prowadzi.
              Tam niżej coś jęczy ?
Zstąp więc, pomóż. Poeta poczeka,
bo cierpliwy nad wyraz, gdyż i on z człowieka
rodzi. Jako i ty, pragnieniem dręczona,
rodzisz to, co nie ginie, choć na pewno skona.

1968

                                      ***
                     poz.3 Kwitnący kasztan
                     z katalogu wystawy malarstwa

Nadzieja jest płótnem pokrytym znakami natchnienia,
materiał nie do zdarcia. Nawet, gdy los odmienia
trwałość faktury w przestrzeni i czasie.
                             Bowiem w zapasie
artysta posiada wieczność, która i jego posiadała
– nim pojął, dokąd zmierza, ona już odgadła
wszystkie jego zamiary i tak się narzuca
jak farby posłuszne pędzlowi.
                             Pędzel malarza zasmuca,
bowiem kształt, co w prostej doskonałości
codziennych zdarzeń przebywa, wieczności
trudno jest wydzierać.
                             Trzeba wpierw umierać,
by z obiektem patrzenia jeszcze raz się rodzić,
a to znaczy odchodzić, by znowu przychodzić.
                             Zatem perspektywa,
odsuwając przedmioty, trafnie nam odkrywa
próżnię, w której kształt się dokonuje.
Filozof winien o tym wiedzieć.
                             Malarz już to czuje
i pewność duszy, co świat w boskim poznała dotyku,
zamienia w cichą gałąź, w której pełno krzyku.

1968

                         ***
Filozof dróg, znam mylne kołowanie
wędrowca, co zaufał znakom.
                        Znam czekanie,
rozterkę na rozstajach, rozpiętą siatkę nocy,
przydrożny rów, gdzie śpią zmęczone losy
pątników po bezdrożach.
                        Krzyża zwiastowanie
na wzgórku ogrodzonym.
                        …gwóźdź głęboko pchnięty
w zeschniętą farbę rany.
                        I taką ciszę,
w którą i ptak się wsłucha.

Filozof burz, znam świętych obcowanie.

…i tylko ludzi nie znam. Przeto nigdy nie wiem,
co zrobią z własną twarzą. Jakich granic strzegą
i czemu te rubieże nie płoną ogniem prawdy ?
                        Więc z jakiej drogi
tak raźno jest mi odejść, gdy spełnia się znaczenie ?
                        Filozof dróg znam do-myślenie,
do-czucie celu.
                        Filozof burz, znam i zmęczenie,
co gasi oczy, kości bieli.

1970

                     ***
Ta duma nasza przekornie uparta,
pełna milczenia czołobitnych gestów,
to przekonanie, że gra świeczki warta,
bo z lwią odwagą złożona z podtekstów.

Ach, te wysoce intelektualne pląsy,
pogarda parsknięć zajeżdżonej szkapy,
te fochy nasze spod sarmackich wąsów,
bezsilny dygot przetrąconej łapy.

Te nasze pozory misternie utkane
z połówek, ćwiartek, domyśleń i skrótów,
protesty zmyślnie lękiem rozbełtane
i krok kulawy od przyciasnych butów.

Nasze domysły, przemyślenia, gracje
frywolnych szepnięć, przysadzistych mitów,
przekorne żarty i podziemne stacje
z przesiadką prosto w objęcia błękitu.

styczeń 1977

                     ***
Co słychać ? Ano, nic nowego,
lezą pluskwy ze ścian i obrazów,
ale jeszcze żyjemy, żyjemy kolego
jakieś 7 tysięcy od bramy GUŁagu.

Co słychać ? Ano, jakoś pomału
przywykamy do ciężkiej grzmotonośnej chmury,
jakoś nie brak nam serca, tylko brak zapału,
jeszcze grzeje nas grzęda w ten przedświt ponury.

Co słychać ? Ano, to zależy,
gdzie ucho przyłoży szpicel czy stójkowy,
w jednym miejscu słychać brzękanie talerzy,
w drugim o półprawdy rozbijane głowy.

Co słychać ? Ano wiesz, mój stary,
jutro znowu do pracy, bo żyć przecież trzeba.
Słyszałeś ten dowcip ? Takie to kawały,
jeden krok do piekła, a bliżej do nieba.

styczeń 1977

                     ***
                     Adamowi Mickiewiczowi
                     z miłością

Posłuchaj, Mistrzu, uważnie
chrobotu, szumu i pisku.
Tylko cicho, maestro. No właśnie,
bo i wieszczowi możemy po pysku.

Słyszysz, kruczy bulgot przebrzydły
w historii rozdętym brzuchu.
Stój spokojnie, maestro miły,
bo i tobie możemy po uchu.

Stój na swoim wyniosłym cokole,
lecz posłuchaj uważnie. No przecież
głuchnie w sercach nadzieja pokoleń
i czołgami warczy stulecie.

marzec 1977

               ***
Podkrada się przejściem tajemnym
chytrawo plugawiec kaleki.
Cóż goni go w noc taką ciemną,
że czujnie podnosi powieki ?

Już dopadł i choć nie rozumie,
lecz czuje psim swędem i węszy
w bełkocie i w błocie i w tłumie
ulotne ogniki mych wierszy.

I chwyta skowycząc z zachwytu,
bo awans i suka nań czeka,
więc niesie swą zdobycz po cichu,
i łasi się, prosi i szczeka.

Zawyły niebieskie syreny,
trzasnęły kremowe drzwiczki,
już jadą szarawe hieny
na nowe z poezją potyczki.

1977

foto - Grażyna Sosenko

Gall Anonim XX  GORYCZKI (1964-1977)
@ Leon Zawadzki