Rozmowy z Einsteinem

                               

                                   


 ROZMOWY Z EINSTEINEM

   Aleksandra Moszkowskiego
cz.1
                                                    
                   
zachowano oryginalną pisownię wydania z 1922

                           
w tej unikalnej pozycji bibliofilskiej

PRZEDMOWA

 

Czytelnik
ma tu przed sobą książkę, której mało podobnych współczesnem
piśmiennictwie, a której treść zasługuje na szczególną uwagę. Jest ona
znamienna imieniem Alberta Einsteina, osobistości, która w rozwoju
umiejętności stanowi słup graniczny.

Zapewne każdy badacz,
który przez trwałe odkrycie rozszerza widnokrąg duchowy, stanowi słup
graniczny na drodze poznania i możnaby w długim szeregu wyliczać tych
wielkich, w których wciela się excelsior wszystkich nauk. W szczegółach
możnaby szukać różnicy, komu ludzkość więcej zawdzięcza, Euklidesowi
czy Archimedesowi, Platonowi czy Arystotelesowi, Kartezjuszowi czy
Pascalowi, Lagrange’owi czy Gaussowi, Keplerowi czy też Kopernikowi.
Możnaby czynić poszukiwania – o ile takie badania leżą w granicach
możliwości – jak dalece każdy z tych wielkich wyprzedzał swoją epokę i
czy zdobyte przez niego dobra duchowe mogłyby być przedmiotem odkrycie
także jego współczesnych, czy dla pewnego odkrycia zachodziła w danym
okresie historyczna konieczność. A jeśli następnie dokona się wyboru
tylko tych, którzy daleko sięgnęli poza swą epokę w niedojrzaną
przyszłość wiedzy, ów mnogi szereg zmniejszy się bardzo znacznie. Ponad
słupy kilometrowe i milowe wzrok wtedy sięgnie ku słupom granicznym,
stanowiącym krańce państwa wiedzy, a za jeden z tych granicznych znaków
należy uznać Alberta Einsteina. Co więcej nie jest rzeczą wykluczoną,
że możnaby się skłonić ku innym, jeszcze ściślejszym podziałom: nauka
mogłaby w przyszłości przyjąć inną chronologię i początek nowej ważnej
ery przełożyć na ten punkt, w którym teorja Einsteina poraz pierwszy
się zjawiła.

Byłoby więc rzeczą
usprawiedliwioną a nawet konieczną napisać książkę o Einsteinie. Ale
tej potrzebie już wielokrotnie uczyniono zadość, posiadamy już teraz
znaczną o nim literaturę z przez jedno pokolenie można będzie złożyć
obszerną bibljotekę z samych dzieł o Einsteinie. Od większej części
jednak tych pism będzie się różniła niniejsza książka znacznie przez
to, że Einstein występuje w niej nietylko jako przedmiot, ale też jako
podmiot. Zapewne, mówi się w niej także “o nim”, ale będziemy tu
słyszeli jego własne słowa, a dla człowieka myślącego nie podlega
żadnej wątpliwości, że opłaci się go posłuchać.Tytuł odpowiada faktowi,
z którego wywodzi się powstanie tej książki i jeśli ona zamierza
obcować z kołem czytelników jakby z audytorjum, to tem samem przyrzeka
mu przedstawić to, co wypłynęło z własnych wymownych ust Einsteina w
chwilach pogadanek, które nie miały za podstawę ani jakiegoś planu
naukowego ani wogóle jakichś akademickich zamierzeń. Nie będzie to więc
ani wykład, ani utwór zmierzający do systematycznego rozwinięcia i
ładu. Tem mniej nie będzie to kopja fonograficzna, gdyż ta jest
wyłączona z jednego łatwo zrozumiałego powodu: gdy jest się
uczestnikiem szczęścia, że rozmawia się z tym człowiekiem, to każda
minuta jest zbyt droga, aby jeszcze tracić choć cząstkę czasu na
notatki stenograficzne. W każdym razie to, co się słyszało i omówiło,
utrwala się następnie zapomocą dodatkowych notatek, zresztą miejscami
polegać trzeba na swej pamięci, która musiałaby być bardzo tępa, gdyby
z takich rozmów zatraciła istotę rzeczy.Ta istota rzeczy nie dałaby się
nawet osiągnąć przez lękliwe czepianie się dosłowności. I nie byłoby z
tego korzyści ani dla planu tej książki, ani dla czytelnika pragnącego
iść za wielkim badaczem po licznych szlakach jego myślenia. Muszę z
całym naciskiem zaznaczyć, że nie mam na celu ani książki naukowej, ani
jakiegoś zaokrąglonego całokształtu myśli, a tem mniej dzieła,
któregoby Einstein sobie życzył i dał szkic do niego. Wartość i urok
tej książki ma polegać raczej na barwności i różnorodności, na luźnej
budowie, z której myśl wystąpi na jaw bez wpadania w pedanterję dla
postulatu ścisłej dosłowności. Właśnie brak metody, której słusznie
wymaga się od książki naukowej, powinien sprawić, iżby te pogadanki
przekazały światu choć część tej rozkoszy, jaką mnie one sprawiły.
Może
uda się nawet przedstawić w nich czytelnikowi obraz uczonego tak, że
pozna w tym wizerunku jego istotę bez żmudnego zresztą studjum. Już
tutaj chciałbym zaznaczyć, że istota Einsteina w swej duchowej
doniosłości sięga o wiele dalej, niżby mógł się spodziewać ktoś, kto
zajmował się wyłącznie jego fizyczną nauką.

Ona
sięga na wyżyny i w głębie i odsłania pod pewnym względem przedziwne
kosmiczne rysy. Zapewne te rysy tkwią także pod trudną do
rozpulchnienia matematyczną powłoką jego fizyki, gdyż jej dziedziną
jest cały świat. Ale dopiero odległa przyszłość zdoła okazać, że
właściwie wszystkie zdobycze ducha oczekują chwili, w której padnie na
nie światło jego nauki.Posłannictwo Einsteina jest posłannictwem króla,
który wznosi rozległe budowle i przy których rzemieślnicy mają do
czynienia na lat dziesiątki, każdy w swym fachu. Jednakże poza
dziedziną fachowości, niechże się znajdzie kącik dla niefachowego
przedstawienia rzeczy, mającego przy całej bezprogramowości na oku
jeden program: w lekko zrozumiałej i różnorodnej formie przedstawić
myśli Einsteina i jego samego kroczącego wśród łąk i zrywającego kwiaty
problemów naukowych.

Jeśli on użyczył mi przywileju, iż mogłem
mu na takich wędrówkach towarzyszyć, to nie mogłem nadto z góry żądać,
ażeby się kierował jakimś określonym planem wycieczki. Często cel
znikał z oczu a w świadomości pozostawała tylko rozkosz ruchu. O kimś,
kto idzie na przechadzkę – są słowa Schopenhauera – nie da się nigdy
powiedzieć, że krąży po manowcach; i jest to słuszne bez względu na
naturę terenu, przez który się przechodzi. Jeśli przed chwilą mówiłem o
rozłogach łąk, to nie można tego brać dosłownie. W towarzystwie
Einsteina natrafia się co chwilę raptownie na przygody wycieczkowe,
które wcale nie dadzą się porównać z wrażeniami idylli. Nagle otwierają
się strome przepaści i trzeba się przewinąć po karkołomnych zboczach.
Ale właśnie wtedy otwierają się oszołomiające widoki, a nie jeden
krajobraz, który według zwykłej miary zdał się leżeć na wyżynie, zapada
się w doły. Znacie “Fantazję wędrowca” Schuberta; jest ona w swym
muzycznym podkładzie całkiem przedmiotowo realna, jest odbiciem
rzeczywistości a jednak w swem wyrażeniu jest transcendentalna. Taką
jest wędrówka z Einsteinem: terenem jego jest rzeczywistość, ale widoki
otwierane przez niego sięgają w dziedzinę transcendentalności.
Ostatecznie przedstawia się on w równym stopniu artystą jak badaczem i
jeśli poczucie tej wysokiej syntezy mogłoby z tej książki dalej się
rozprzestrzenić, przez to samo byłoby wydanie tych rozmów
usprawiedliwione.Mógłby ktoś powziąć myśl, aby węszyć podobieństwo tej
książki z książką Eckermanna. Nie mógłbym przeszkodzić, ażeby czytelnik
przerzucił most między rozmowami z Einsteinem, stanowiącemi podkład tej
książki, a rozprawami z Goethem. I pod pewnym względem musiałbym się na
takie zestawienie zgodzić. Przedewszystkiem dla tego, że da się
pomyśleć, iż ja przez oparcie się o człowieka żywiołowej siły chciałbym
się dostać do potomności, jak poprzednio Eckermann, albo używając
innego jeszcze porównania, jak mucha w bursztynie. Ale Goethe i
Einstein leżą w całkowicie odmiennych płaszczyznach rozważania i są na
ogół niewspółmierni. I już bez tego powodu byłoby chybionem z
podobieństwa słów wnioskować o podobieństwie istoty rzeczy. Muszę więc
z obowiązku uprzedzić takie przypuszczenia i wskazać, że tu niema ani
cienia tej myśli, aby czynić porównania osób przemawiających lub
poruszonych tematów. Poza tem i w planie i ukształtowaniu treści obu
pism okażą się jak największe różnice.

Przedewszystkiem
Eckermann miał do rozporządzenia okres pełnych lat dziewięciu
nieprzerwanego obcowania a tem samem zapas materjału pogadanek, który w
najskromniejszym wyciągu mógłby zapełnić kilka tomów; prócz tego mógł
wplatać mnóstwo innych ważnych osobistości, które około Jego
Dostojności gromadziły się w Weimarze, gdyż Goethe stał w ognisku
wszystkich duchowych zdarzeń.

Cała jego
istota streszczała się w roli zwierciadła, odbijającego wszystkie
refleksy z niewyczerpanie bogatego życia Goethego. Wszystkie
wspomnienia wielkiego człowieka wywierały przed nim tem obficiej, że
rozmowność starca de omnibus rebus et de quibusdam aliis nie miała
końca.

Eckermann nie miał potrzeby
pytać, wydobywać, uderzać w tematy, gdyż wszystkie stawidła zwierzeń
stały mu i bez tego zawsze otworem; jego czynnością było tylko ciągle
słuchać a to, co słyszał, składać w piśmie, aby godnie odpowiedzieć
swemu wdzięcznemu i cennemu zadaniu.

W przeciwieństwie do tego
ja znalazłem całkiem inne, bardzo ścieśniające warunki, mianowicie
możność prowadzenia pogadanek ograniczona była stosunkowo krótkim
czasem i szeregiem wprawdzie bardzo ważnych ale liczebnie ściśle
określonych tematów. Z tego oczywiście nie mogła się rozwinąć gadatliwa
rozwlekłość, nic takiego, coby przypominało pogadankę biesiadną, lub
dobroduszną pogawędkę. Gdyż między nami rozchodziło się o pytania, a
mianowicie o takie, o które warto było trudzić Einsteina. Nie należy
tego tak rozumieć, jakbym ja go atakował stylem interwiewu. Owszem
byliśmy od początku w tem zgodni, że przedmioty rozmów przy całej
wolności wyboru podlegać muszą pewnemu szczególnemu rozwinięciu, o ile
podobna, sub specie aeterni. Przy całym braku planu we formie, pozostał
jednak ten zamiar w treści, żeby w rozmowach naszych potrącać o
przedostatnie i ostatnie rzeczy.Fryderyk Nietzsche mienił rozmowy
Eckermanna najlepszą książką w języku niemieckim, zdanie, które w swej
przesadzie niech będzie zaliczone do innych paradoksów Nietzschego.
Oczywiście niema najlepszej książki w języku niemieckim, tak jak niema
najlepszej dębiny w niemieckiej dąbrowie. Odrzucając przesadę
Nietzschego można uważać za pewne, że książka Eckermanna wznosi się
przed nami jako wyniosły posąg, dokument kultury pomimo niektórych
trącących powszedniością drobiazgów, które się trzepocą około Genjusza.
Bo nawet małostkowość pewnych sentencją zabarwionych wypowiedzeń należy
do całokształtu wizerunku Goethego, jak również pełna namaszczenia
pretensjonalność, z którą one występują jako wyrocznia wieku.

O
takich historycznych wartościach w naszym przypadku nie może być mowy.
Nie było mojem zadaniem celem osiągnięcia zupełności ani zbieranie
wszystkich drobiazgów ani dążenie przy odtworzeniu istoty rzeczy do
wygrywania autorytetu. Jakże rzadko pojawia się on w słowach Einsteina,
jak często spostrzegałem, że nawet w rzeczach, w których nikt mu nie
odmówi autorytetu, przewija się wśród skromnych zastrzeżeń.

Z
tem jednak łączy się też fakt, że wprawdzie z Eckermannem podzielam
żądzę wiedzy, zresztą jednak w żadnym rysie nie czuję z nim
podobieństwa. Wątpię, czy przyszłoby Einsteinowi na myśl, okazać się
dla mnie tak przystępnym, gdyby we mnie nie widział nic innego jak
tylko dobry przewodnik głosu i żywe echo.

Jakkolwiek
więc jest mi niemiłe to przemawianie o sobie w takiem zestawieniu, tem
bardziej czuję się w obowiązku przynajmniej pobieżnie wyjaśnić, skąd
pochodzi użyczony mi przywilej.

Czytelnikowi,
który ma wiadomość o moich poprzednich pismach, będzie też wiadomo, że
moje prace wielokrotnie błąkały się w dziedzinach granicznych, w
obszarach należących równocześnie do wielu nauk i do żadnej – gdzie
życie i sztuka zlewają się w jedną mgłę z fizyką i metafizyką. Takie
rozważania przebiegają po większej części bez rezultatu, tu jednak
przyniosły mi one cenną korzyść, że w tych rozmowach z Einsteinem byłem
przezeń uważany za istotnego uczestnika debaty. Mogłem więc wyjść poza
ciasne granice prawa stawiania pytań, wyrażać swe mniemania, ba odważyć
się na sprzeciw. Zresztą on wiedział, że patos naszego stosunku wśród
wszelkich okoliczności zostanie zachowane. Z wyższym od siebie
rozpoczyna się spór naukowy nie w poczuciu słuszności, lecz dlatego,
aby przez czynną współpracę myślową nadać rozmowie odpowiednie zwroty i
ubrać we formę wyłuszczeń to, co pod pozorem djalogu pozostałoby
pouczającym monologiem. Dla wykładu przecież uczony chętniej wstępuje
na katedrę uniwersytecką, niż wdaje się choćby z najuważniejszym
słuchaczem.Że z tych rozmów ma powstać książka, to wcale nie było
postanowione od samego zaczątku. Dopiero w dalszym ich toku zbudziło
się we mnie życzenie, aby z tych ulotnych chwil utrwalić to, co miało
wartość i muszę wyraźnie stwierdzić, że trafiłem na silny opór. Wciąż
budziła się

w nim obawa, że będzie musiał w jakikolwiek
sposób za tekst tego pisma przyjąć odpowiedzialność a więc za zdania i
wywody, które dostosowywały się do szybkiego toku dyskusji bez
koniecznej dla druku ścisłości i spoistości. Ostatecznie jego
pozwolenie oparło się na założeniu, że cała odpowiedzialność, całe
zastępstwo treści i myśli pozostanie wyłącznie przy mnie.

Miała
to być książka napisana przezemnie a mająca swój początek w tych
rozmowach. Rozszerzone me prawo do ukształtowania całości wedle mego
literackiego uznania było zarazem ograniczone przez obowiązek
wyłącznego dźwigania odpowiedzialności autorskiej przed czytelnikiem.

Ten
obowiązek i to prawo tem ściślej zlewają się razem, że wolne i tylko
jednem piórem uskutecznione ukształtowanie formy okazało się
koniecznem. Zdanie tybingskiego filozofa: “Mowa nie jest pismem”
pozostaje słusznem i odwrotnie. Pismo nie może być mową i właśnie wtedy
nią być nie może, gdy z mowy urasta. Ono musi przedewszystkiem
uwzględnić ogniwa pośrednie, które we wzajemnej rozmowie, zaledwie się
zaznacza, potrąca, ba całkiem opuszcza, które atoli w zmienionej
perspektywie przed szeroką publicznością wymagają szczegółowego
opracowania. One służyły tu wielokrotnie jako podwaliny, mówiąc
obrazowo, wraz ze schodami i poręczami celem ułatwienia wyjścia tam,
gdzie temat właściwy leżał w niedogodnej wysokości.Ba, czasem
pozwalałem sobie i byłem do tego zmuszony tu i ówdzie nie krępować się
ścisłością, o ile tylko choćby przybliżona myśl rozmowy unosiła się
przedemną. Mając do wyboru albo “prawie” albo “wcale nic”, wolałem
raczej niedokładne przedstawienie rzeczy jak zupełne zrzeczenie się.
Zdradzę jeszcze więcej. Wyznaję, że Albert Einstein nic przed drukiem
nie wiedział o ostatecznej redakcji zwłaszcza moich sądów o jego
osobistości. Na to jako autor kładłem znaczną wagę, pragnąc wstawić
pewne wyłącznie własne sądy, którychbym inaczej nie mógł przedstawić w
pożądanej formie.

W tych wyznaniach nie ma wcale
skruchy grzesznika, a gdyby nawet była, miałbym zapewnioną amnestję.
Nawet Pytagorejczycy ze swojem na ścisłość zaprzysiężonem: “autos efa”
on “sam tak powiedział” nie zdołaliby bezwzględnie zachować wierności
myśli; z czasem przez małą ofiarę ze ścisłości dają się uratować
szczegóły ważne, któreby inaczej bezpowrotnie zaginęły.

A
więc napisałem i pod względem czysto technicznym mógłbym z dosyć
czystym sumieniem powiedzieć: to moja książka. Tak samo mogłoby
powiedzieć ciało fluoryzujące: świecę. Zapewne, wysyła promienie ale
przedtem musiało na nie paść światło słońca.

I
kawałek metalu uderzony promieniami gamma może wyrzucać świecące jony.
Mówiąc bez obrazów fizycznych, należałoby dodać do tej przedmowy krotki
epilog z Tassa. Zwracam się z tą książką do Mistrza i cytuję z uczuciem
szczerości:

 

O gdybym rzec mógł, jako czuję szczerze,

Że z ciebie mam, co niosę Ci w ofierze!
Autor.

 

Zjawiska na firmamencie.

Zapowiedź
nowej mechaniki. – Sprawdzenie teoretycznych wyników. – Zestawienie z
Leverrierem. – Neptun i Merkur. – Sprawdzenie teorji względności. –
Zaćmienie słońca z 1919r. – Program ekspedycji. – Zboczenie promienia
świetlnego. – Subtelność rachunku i pomiaru. – Fotografja gwiazd –
Zasada równoważności. – Mit słońca. 

 

Trzynastego
października 1910 r. zaszło w berlińskiem Towarzystwie Naukowem
zdarzenie: Henryk Poincaré, znamienity fizyk i matematyk ogłosił
odczyt, który w salach instytutu “Uranji” ściągnął dość szczupłe grono
słuchaczów. Jeszcze dziś mam przed oczyma uczonego, którego tymczasem w
kwiecie jego twórczości myślicielskiej porwała śmierć i człowieka,
który zewnętrznie wcale nie olśniewał a obliczem swem ze starannie
pielęgnowaną brodą przypominał raczej typ wytrawnego adwokata. Ze
spokojną miną światowca przechadzał się na podwyższeniu i nie miał w
sobie nic doktrynerskiego, gdy płynnie i mimo różnicy języka zupełnie
zrozumiale rozwijał swój temat.

W tym odczycie zdarzyło się po raz pierwszy, iż usłyszeliśmy imię Alberta Einsteina.

Poincaré
mówił o “nowej mechanice”, chcąc nas zapoznać z początkiem prądu, który
jak wyznawał silnie wstrząsnął dotychczasowemi jego zasadniczemi
pojęciami. Pokilkakroć nadawał on swemu spokojnie brzmiącemu głosowi
silniejsze akcenty, i z wymownym gestem wskazywał na to, iż stoimy tu
prawdopodobnie w krytycznym, epokowym punkcie duchowego przesilenia.

“Prawdopodobnie”,
na to słowo kładł nacisk. Uparcie podkreślał swe wątpliwości, czynił
różnicę między ustalonemi faktami a hypotezami, co więcej chwytał się
jeszcze nadziei, że nowa, będąca przedmiotem jego wykładu, teorja
mogłaby jeszcze pozostawić furtkę do powrotu. Ta rewolucja, były jego
słowa, zagrażać się zdaje temu, co w nauce uchodziło do niedawna za
najpewniejsze: zasadom klasycznej mechaniki, które zawdzięczamy
gienjuszowi Newtona. Na razie jest ta rewolucja zapewne tylko groźnym
upiorem, gdyż jest to możliwe, że wcześniej czy później owe
Newtonowskie od dawna wypróbowane zasady dynamiki wyjdą zwycięsko. W
dalszym ciągu po kilkakroć wywodził, że lęk go ogarnia wobec
gromadzących się hipotez, których uporządkowanie w pewien system wydaje
mu się trudne aż do granic niemożliwości.

Jest rzeczą obojętną
wprawdzie, jakie wrażenie wywarły wywody Poincarégo na poszczególnych
słuchaczach. Jeśli jednak po sobie mam o innych sądzić, pozostaje mi
tylko jeden wyraz: wstrząsające! Ponad wszystkie wątpliwości prelegenta
opanowało mię wrażenie gwałtownego przeżycia i wzbudziło we mnie dwa
pragnienia: zaznajomić się bliżej, o ile to byłoby możliwe, z badaniami
Einsteina i raz zobaczyć go na własne oczy. Abstrakcja zlała się u mnie
z konkretnem i osobowem. Miałem jakby przeczucie szczęścia, że posłyszę
jego naukę z jego własnych ust.

W kilka lat
później został Einstein powołany jako profesor Akademji do Berlina z
prawem wykładu na uniwersytecie i teraz me prywatna życzenie mogło
przybrać określoną formę. Na los szczęścia spróbowałem je
urzeczywistnić. Wspólnie z kolegą zaprosiłem go listownie, aby zechciał
wziąć osobiście udział w jednym z niewymuszonych wieczorów naszego
“Towarzystwa literackiego” w hotelu Bristol i tu istotnie miałem go
przy stole za sąsiada wśród kilkugodzinnej pogadanki. Wówczas jednak
fizjognomia jego nie była jeszcze znaną i zapuszczałem wzrok w te rysy,
z których uśmiechał mi się wyraz miłego, nacechowanego artystycznym
polotem a pozbawionego znamion fachowo-profesorskich człowieka
światowego. Był pełen życia, rozmowności, chętnie dotykał na nasze
życzenie swej naukowej dziedziny, o ile na to miejsce i czas pozwalały,
był w prost wcieleniem przysłowia Horacego: “Omne tulit punctum, qui
miscuit utile dulci, tironem delectando pariterque monendo”. Było to
istotnie przemiłe. A przecież czasami wydawał mi się męskim sfinksem a
coś zagadkowego uderzało z tego wyrazistego czoła. Jeszcze i dzisiaj po
długoletnim zetknięciu się w przyjacielskiem obcowaniu nie jestem wolny
od tego wrażenia. Często napada mię ono w toku dobrodusznej,
żartobliwej pogadanki przy herbacie i cygarze; nagle czuję jakby
najście jakiejś duchowej tajemnicy, którą można tylko wyczuwać, ale
niepodobna zgłębić.Wówczas, w początkach roku 1916, niewielu tylko
członków Towarzystwa literackiego wiedziało, kogo goszczono przy swym
stole. Gwiazda Einsteina, widziana z Berlina, właśnie wschodziła, ale
jeszcze była zbyt blisko horyzontu, aby mogła być dla wszystkich
widzialną. Mój wzrok zaostrzony dzięki wykładowi francuskiemu i dzięki
jednemu z mych przyjaciół, fizykowi

z zawodu, uprzedzał
wypadki i widział gwiazdę Einsteina wysoko u jego czoła; chociaż
podówczas jeszcze wcale nie wiedziałem, że tymczasem Poincaré
przezwyciężył już dawno swe wątpliwości i uznał w pełni trwałą wartość
badań Einsteina. Czułem to jasno instynktem: oto siedziałem obok
Galileusza. I wszystkie głośno brzmiące fanfary, w które później świat
współczesny uderzył, były tylko bogatszą instrumentacją tej muzyki
przeznaczenia, którą słyszałem już od lat szeregu.

Pewien
epizod pozostał mi w pamięci. Jeden z uczestników zebrania, gorliwy
miłośnik literatury, ale całkiem bez pojęcia o fizyce, przejrzał
przypadkowo jakieś uczone artykuły nawiązujące do sprawozdań Einsteina
w Adademji i miał wycinki ich w kieszeni. Teraz sądził, iż chwila
właściwa dla wyjaśnień nadeszła. Przy takiem krótkiem osobistem
zapytaniu należało okazać pewną orjentację wśród tych zawiłych rzeczy.
“Zatem proszę, panie profesorze, co to znaczy potencjał, inwarjant,
kontrawarjant, tensor energji, skalar, postulat względności,
hypereuklidesowy, wreszcie system inercjalny? Czy może mi to pan
objaśnić w krótkości?” Zapewne – odrzekł Einstein – to wszystko są
wyrażenia fachowe!” Na tem skończył się ów wykład.Do późna w nocy
siedzieliśmy we trzech w kawiarni i Einstein zaczął przed moim
przyjacielem po piórze i przedemną uchylać nieco zasłony ze swego
najnowszego odkrycia. Z jego napomknień wyrozumieliśmy, że “specjalna
teorja względności” jest przygrywką do “ogólnej”, która obejmuje
problem grawitacji w najszerszym zakresie a tem samem fiz

ykalną
budowę wszechświata. Dla mnie obok tego naturalnie pobieżnie
potrącanego tematu interesujące były kwstje osobisto – psychologiczne.

“Panie
profesorze – rzekłem – poszukiwania tego rodzaju muszą jednak pociągać
za sobą nadmierne wstrząśnienia wewnętrzne. Wyobrażam sobie, że poza
każdem rozwiązaniem problemu znów nowy problem wysuwa się i nęci,
wywołując za każdym razem w duszy badacza wzburzenie. Jak pan potrafi
je opanować? Czyż pana nie nawiedzają bezustannie niepokoje, które panu
mącą sny? Czy pan wogóle może porządnie sypiać?”

Już
ton odpowiedzi dowodził, że on wolnym się czuł od nerwowych niepokojów,
które w takich razach trapią nawet mniejszych myślicieli. I to jest
rzeczą niewątpliwie szczęśliwą, że te stany nie dosięgają jego wysokich
poziomów.


“Przerywam, kiedy chcę – odrzekł
– i kładę się do snu wolny od wszelkich utrapień. Praca myśli we śnie,
dająca się porównać z praca artystyczną, która u poety lub kompozytora
dzień splata z nocą, jest mi obca. Jednakowoż muszę przyznać, że
pierwszych początkach, gdy w mym umyśle zrodziła się specjalna teorja
względności, nawiedzały mię rożne nerwowe przypadłości. Chodziłem
tygodniami jak obłąkany, jeszcze jako młodzieniec, który w takiem
położeniu musiał przebyć stadjum oszołomienia. Od tego czasu wszystko
to uległo zmianie. O mój spokój nie potrzebuje się pan
troszczyć.”“Atoli – odparłem – mogą przecież zajść wypadki, że pewien
rezultat teorji ma być poddany sprawdzeniu przez obserwację lub
eksperyment. A przecież wśród takich okoliczności mogą się zdarzyć
poważne niebezpieczeństwa. Jeśli naprzykład teorja prowadzi do wyniku
rachunkowego a ten nie zgadza się z rzeczywistością, to przecież
teoretyk musi odczuwać nawet możliwość takiego wypadku jako prawdziwe
utrapienie. Weźmy określony przypadek: słyszałem, że pan dokonałeś na
podstawie swej teorji nowego obliczenia dla toru planety Merkurego.
Była to zapewne i trudna i zawiła praca. Teorja była już w pańskim
umyśle ugruntowana, może w pańskim wyłącznie, ale nie potwierdzona
jeszcze żadnym dowodem. Wówczas muszą bezwarunkowo wystąpić psychiczne
napięcia. Cóż się stanie – na Boga – gdy oczekiwany wynik rachunku
zawiedzie? Jeśli z teorją stanie w sprzeczności? Przecież dla twórcy
teorji jest to rzecz nie do pomyślenia!”

“Takich
wątpliwości – odparł Einstein – nie spotykałem na drodze. To przecież
musiało się zgodzić! Chodziło o to tylko, aby osiągnąć rezultat
niespaczony. Ani przez sekundę nie miałem wątpliwości, że okaże się
zgodność z obserwacjami. Niema przecież sensu niepokoić się sprawą,
która sama przez się się rozumie.”

Zbaczając
od tej rozmowy ale w związku z nią rozważmy teraz kilka dat z fizyki,
któremi wprawdzie nie Einstein ale tem silniej świat czuł się
podniecony i skojarzmy objaśnienia ich z rezultatem jego poprzednika,
który podobnie jak Einstein na papierze ustalił zdarzenia, mające się
rozegrać na firmamencie.

Jeśli dawniej ktoś chciał
przytoczyć przykład wspaniałego tryumfu dociekań naukowych, wymieniał
czyn francuskiego badacza Leverriera, który nieznaną dotychczas i nidgy
niewidzianą planetę ujął z piórem w ręku. Z pewnych zaburzeń w biegu
Urana, uważanego podówczas za ostatnią, zbudziła się w nim pewność o
istnieniu jeszcze bardziej oddalonej planety i udało mu się jedynie
tylko środkami teoretycznej mechaniki nieba na podstawie problemu
trzech ciał z tego, co widoczne, wydobyć na jaw to, co niewidoczne.

O
rezultacie swych obliczeń zawiadomił trzy ćwierci wieku temu
obserwatorjum berlińskie, które wówczas rozporządzało wybornemi
stosunkowo instrumentami, i stała się rzecz zdumiewająca: jeszcze tego
samego wieczora znalazł berliński obserwator Gottfried Galle
zapowiedzianą nową gwiazdę prawie dokładnie w przepowiedzianem miejscu,
bo tylko o połowę szerokości tarczy księżyca oddaloną od naznaczonego
punktu.

Nowa planeta Neptun,
najskrajniejsza materjalna placówka naszego systemu słonecznego,
została uchwycona teleskopem, to, co pozornie zdawało się
niedoścignione dla badań, uległo pracy duchowej uczonego matematyka,
który wśród rozmyślań w cichej komnacie nakreślił jego tory.

Zaiste
to było zdumiewające. Ale bądź co bądź ów bajeczny, tak potężnie
podniecający wyobraźnię rezultat tkwił w rzeczywistości, leżał na linji
prostej badania, wypływał z nieubłaganą koniecznością ze znanych
podówczas praw ruchu i pojawił się jako nowy dowód oddawna już znanych
i za zwierzchnicze uznanych praw astronomji.

Tych
praw Leverrier nie stworzył, owszem znalazł je gotowe i zastosował je w
gienjalny sposób. Kto dziś, mając dostateczne przygotowanie, podejmie
niesłychanie zawiły rachunek Leverriera, będzie miał dużo powodu do
podziwu dla tej prawdziwie matematycznej pracy.

Lech my
współcześnie dożyliśmy czegoś donioślejszego: oto w obserwacjach na
sklepieniu niebieskiem wystąpiły nieprawidłowości i niejasności,
których w żaden sposób nie dało się ująć ustalonemi metodami klasycznej
mechaniki. Do ich wyjaśnienia był potrzebny rewolucyjny akt myśli. Aż
do najgłębszych fundamentów trzeba było przerobić pojęcia ludzkie o
prawodawstwie wszechświata celem ujęcia problemów, które równocześnie
ujawniały się w rzeczach wielkich i małych: w obiegach gwiazd jakoteż w
ruchach najdrobniejszych, uchylających się z pod wszelkiej
bezpośredniej obserwacji, części składowych atomów materjalnych. Trzeba
było przez sięgnięcie aż do głębin wszechświata wykończyć owe nauki,
które w głównych zarysach objawiły prawdę w duchowych dziełach
Kopernika, Galileusza, Keplera, Newtona, ale jej jeszcze nie
wyczerpały. I tu zjawia się Einstein.Podczas gdy najskrajniejsza
planeta Neptun poddała się istniejącym prawom przez sam dowód
istnienia, to właśnie najbardziej wewnętrzna planeta Merkury wymykała
się uparcie najsubtelniejszym wzorom rachunkowym. Pozostała
niezrozumiała nadwyżka, niezgodność, która ujęta w cyfry i słowa
wydawała się drobną, a jednak kryła głęboką tajemnicę. W czem tkwiła ta
niezgodność? W różnicy łuku odkrytej również przez Leverriera, która
opierała się wszelkim próbom wyjaśnienia. Chodziło tu o niemal 45
niezmiernie drobnych wartości – sekund łukowych – które niemal znikają,
bo to odchylenie rozciągało się nie na miesiąc ani na rok, ale na okres
całego stulecia. O tak wielką czy też małą ilość różni się obrót toru
Merkurego w kierunku jego ruchu od – że tak powiem – dozwolonej
astronomicznej wartości. Obserwacja była ścisła, obliczenie było
ścisłe, a więc – ?

A więc musiało jeszcze w
zasadniczych pojęciach o mechanice wszechświata tkwić coś ukrytego, coś
niezbadanego. Neptun przedtem niewidziany z chwilą, gdy się pojawił,
przyniósł potwierdzenie dawnych reguł. Widzialny Merkury opierał się im.

Poincaré
poruszył już w r. 1910 to drażliwe pytanie, wskazując, że tu mogłoby
być pole próby dla nowej mechaniki. On odrzucał przypuszczenie
niektórych astronomów, że w tem tkwi nowy problem Leverrierowski; że
musi istnieć dotąd nieodkryta planeta, zaburzająca tor Merkurego,
jeszcze bliżej słońca, a także przypuszczenie, że zboczenia te mógłby
powodować pierścień kosmicznej materji, skupionej dokoła słońca.
Poincaré słusznie przeczuwał, że nowa mechanika może dostarczyć klucza
do tej zagadki, ale ubierał to przeczucie, widocznie pod wpływem
konfliktu sumienia, w bardzo oględna wyrazy. Twierdził wówczas, że
należałoby szukać innej specjalnej przyczyny dla wyjaśnienia anomalji
Merkurego; na razie można tylko powiedzieć, że nowa nauka “nie stoi
wprost w sprzeczności” z faktami astronomicznemi.

Jednakże
właściwe poznanie było już w drodze. W pięć lat później, 18. listopada
1915, przedłożył Albert Einstein pruskiej akademji umiejętności
sprawozdanie rozwiązujące tę zagadkę, wyrażającą się w drobnych
sekundach, a tak doniosłą w istocie rzeczy. On udowodnił, że problem
wyjaśnia się z dokładnością aż do jednej sekundy, jeśli za jedyną
podstawę do wyjaśnienia wszystkich kosmicznych zjawisk przyjmie się
ogólną teorję względności.

Tu mógłby niejeden zawołać:
objaśnijcie mi w przystępny sposób istotę teorji względności! Ba,
niejeden idzie jeszcze dalej w wymaganiach i żąda wygodnego
przedstawienia w kilku zwięzłych zdaniach. Na miarę trudności i
możliwości równie uprawnionem byłoby życzenie, ażeby poznać treść całej
historji powszechnej z kilku stronic manuskryptu albo z feljetonu. A
nawet jeśli się daleko sięgnie i użyje się bogatego materjału do
wykłdu, należy porzucić myśl, iż rzecz da się w bardzo łatwy sposób
zrozumieć. Bo nauka ta, dowodząca związku faktów matematycznych z
fizykalnemi, opiera się na matematyce, i w tem leży granica łatwego
przedstawienia rzeczy. Ktoby chciał uczynić ją łatwo zrozumiałą a więc
bez jakiejkolwiek pomocy matematyki a zarazem rozwinąć ją dokładnie,
podjąłby się zadania niewykonalnego, jak ktoś, ktoby prawa Keplera
chciał wygrać na flecie albo krytykę czystego rozumu Kanta objaśnić
zapomocą barwnych ilustracji. Trzeba raz powiedzieć otwarcie: wszystkie
próby przystępnego dla ogółu przedstawienia rzeczy ograniczyć się muszą
z natury rzeczy do luźnych napomknień poza granicami matematyki. Ale i
w takich wskazówkach leży korzyść, jeśli uda się w ten sposób nastroić
uwagę czytelnika lub słuchacza, iż zasadnicze związki, że tak powiem,
główne motywy nauki przynajmniej intuicyjnie zaczną mu świtać.

Niech
więc wystarczy, że zarówno tu jak i w innych miejscach tej książki
wysuniemy na pierwszy plan pojęcie przybliżenia. Aż do najnowszych
czasów za podstawę wszystkich astronomicznych sprawdzeń brano
newtonowskie równania ruchu. Są to we wzory ujęte symbole, które w
istocie swej zawierają nader proste prawo przyciągania się mas. W nich
mieści się główna zasada, że przyciąganie jest wprost proporcjonalne do
masy a odwrotnie proporcjonalne do kwadratu odległości, tek że siła
poruszająca podwaja się przy dwa razy większej masie, maleje zaś
czterokrotnie przy dwa razy większej odległości, dziewięciokrotnie przy
trzy razy większej odległości itd.

Według teorji
względności to zasadnicze prawo nie jest bynajmniej fałszywe lub
nieważne, ale nie jest ważne bez zastrzeżeń, jeśli posuniemy się do
ostatecznych granic ścisłości. Przy poprawce tego prawa występują nowe
czynniki jak stosunek prędkości ciała do prędkości światła i odmienna,
operująca “linjami wszechświata”, geometrja przestrzeni, którą uważa
się wraz z wymiarem czasu za czterowymiarowe kontinuum.

Einstein
istotnie udoskonalił tak te zasadnicze równania ruchu mas, że forma
pierwotna przy porównaniu wypowiada prawdę tylko w przybliżeniu,
podczas gdy równania Einsteina wyrażają prawo ruchu z najwyższą
ścisłością. Wspomniana rozprawa Einsteina poczyna sobie tak, jakgdyby
do instrumentu pozostałego w spadku po Newtonie należało doszlifować
niezmiernie subtelne ostrze. Dla matematyka daje się to ostrze osiągnąć
zapomocą kombinacji symbolów, która występuje tu jako tak zwana “całka
eliptyczna”. Taka całka to jest w najwyższym stopniu niesamowite cudo,
a człowiek, któryby zdołał ją podać ku ogólnemu zrozumieniu, jeszcze
się nie urodził. Gdy lord Byron wołał: “Uczony człowiecze, objaśniasz
nam filozofję, ale kto nam objaśni twoje objaśnienie?”, bądź co bądź
stał jeszcze na pewnym gruncie zrozumiałości w porównaniu z
niematematykiem, któremu takie cudo należy wyjaśnić. A jakiż splot
matematycznych niebezpieczeństw trzeba przezwyciężyć, zanim się wyłoni
pytanie dotyczące owej całki.

Bądź co bądź to
cudo się zjawiło i było przystępne co prawda znów w przybliżeniu – dla
rachunku. Zanim przedstawimy rezultat, objaśnimy przynajmniej jeden
jedyny wyraz fachowy: przez “perihelium” rozumiemy ten punkt toru
planety, który leży najbliżej słońca. Sam tor jest elipsą, to jest
wydłużoną linją krzywą, w której ze względu na to wydłużenie wyróżnia
się oś wielką i stojącą na niej w środku prostopadle oś małą.
Perihelium zatem stanowi na torze planety jeden z punktów końcowych osi
wielkiej. Ten punkt przysłoneczny zmienia położenie w przestrzeni,
postępując w kierunku ruchu planety i należało przypuszczać, że
wielkość przesunięcia obserwowanego astronomicznie zgodna będzie z
rezultatem rachunku wynikającego z teorji Newtona. A właśnie tak nie
było! Pozostała niewyjaśniona nadwyżka, którą astronomowie ocenili na
45 sekund łukowych w okresie stulecia, przyczem granicę możliwych wahań
określono na plus lub minus 5 sekund. Jeśli więc rezultat nowej teorji
zawierał się w granicach 40 do 50 sekund, to tem samem teorja była
dowiedziona jako jedynie trafna.

I stało się
dokładnie tak, jak Einstein przewidział; rachunek dostarcza dla planety
Merkurego wędrówkę perihelium o 43 sekund na 100 lat, co oznacza
całkowitą zgodność i usuwa w zupełności wszelką wątpliwośc.

Podczas gdy Leverrier swego czasu uwidocznił nową planetę, Einstein dokonał dużo większego dzieła: uwidocznił nową prawdę.

Była
to próba dokładności tak świetna, że ona jedna by starczyła do
udowodnienia słuszności Einsteinowskich zasad. Ale jeszcze ważniejszą i
dalej sięgającą okazała się druga próba, którą dopiero w kilka lat
później uskuteczniono, a która stała się zdarzeniem światowem
pierwszorzędnego znaczenia.

Einstein mianowicie w tym samym
czasie, gdy rozwiązał problem Merkurego, poddał swym rewolucyjnym a
zarazem epokowym badaniom bieg promieni świetlnych i doszedł do
stwierdzenia, że promień światła pod wpływem pola grawitacyjnego a więc
n. p. w sąsiedztwie słońca musi ulec skrzywieniu. Dla tego wprost
awanturniczo brzmiącego twierdzenia nadarzyła się sposobność
praktycznego udowodnienia przy całkowitym zaćmieniu słońca 29. maja
1919 r.

Albowiem podczas zaćmienia słońca stają
się widoczne (nawet dla oka nieuzbrojonego) gwiazdy najbliższe tarczy
słonecznej. Można je fotografować a z odstępów punkcików świetlnych na
fotogramie można wyczytać, o ile promienie gwiazd przebiegające obok
masy słońca rzeczywiście doznają odchylenia przepowiedzianego przez
Einsteina.

I oto znowu utarty sposób myślenia wystawiony
został na ciężką próbę a “zdrowy ludzki rozum”, który sam sobie
wystawia świadectwo zdrowia, buntował się przeciw temu. Jak to? Promień
gwiazdy miałby się skrzywić? Czyż nie sprzeciwia się to elementarnemu
pojęciu prostej, najkrótszej linji, dla której nie mamy przecież
konkretniejszego wyobrażenia niż promień? Przecież Leonardo da Vinci
właśnie w ten sposób określił prostą jako “linea radiosa”.

Ale
dla takich rzekomo samo przez się rozumiejących się wyobrażeń niema
właśnie miejsca w świecie przestrzenno-czasowym. Tu właśnie należało
sprawdzić przepowiednię zjawiska fizycznego o awanturniczym
charakterze. Jeśli bowiem istotnie występowało odgięcie promieni,
musiało ono objawić się na płycie fotograficznej większym wzajemnym
odstępem gwiazd, niż tego można było się spodziewać wedle ich
rzeczywistego położenia.

Zakrzywienie bowiem zwraca się
stroną wklęsłą ku słońcu, co łatwo zrozumieć, jeśli samo zjawisko
uważać będziemy za prawdopodobne; jakgdyby promień bezpośrednio ulegał
ciężkości. Wyobraźmy sobie dwie gwiazdy, jedną po lewej, drugą po
prawej stronie słońca. Oko odbiera ich promienie, dzięki zakrzywieniu
tychże wklęsłością do wewnątrz pod zwiększonym kątem widzenia, tłómaczy
to sobie zwiększonym odstępem źródeł światła, widzi więc obie gwiazdy w
większej odległości niż przy prostolinjowym przebiegu światła.

O ile? Zarówno uprzedni rachunek jak i następna bezpośrednia obserwacja wymagały niesłychanej subtelności.

Pomyślmy
sobie cały łuk nieba podzielony na stopnie, wielkość łatwą do
ocenienia. Szerokość tarczy księżyca wynosi wtedy około pół stopnia.
Trzydziestą część tej szerokości, jedną minutę łukową można jeszcze
sobie dobrze wyobrazić. Ale sześćdziesiąta część tej znów wielkości
wymyka się niemal wszelkiemu zmysłowemu wyobrażeniu. A właśnie o tę
drobniuchną miarę chodziło: bo teorja rozwinięta jako dzieło czystej
pracy ducha przepowiedziała odchylenie wielkości 1,7 sekundy łukowej.
To odpowiada niemal szerokości włosa widzianego z odległości piętnastu
metrów, albo grubości zapałki obserwowanej z oddalenia jednego
kilometra. Na takiej drobnej miarce zawisnął jeden z największych
problemów najogólniejszej nauki.

Jednakże nie dla
Einsteina – jeśli mowa o możliwości wahania się. Miałem kilkakrotnie
sposobności pytać go o to przed majem r. 1919. Niebyło w nim ani śladu
wątpliwości, ani cień jej nie przemknął przez jego duszę. A jednak
przecież w grze była wielka stawka. Obserwacja miała wedle programu
wyraźnie obwieszczonego całemu światu przynieść wykazanie prawdziwości
teorji Einsteina, a to spoczywało na ostrzu noża węższem od dwu sekund
łuku.

“Ależ panie profesorze – mówiłem
kilkakrotnie – a jeśli wypadnie trochę mniej lub trochę więcej? Takie
rzeczy przecież zależne są od aparatów, które mogą mieć braki! Albo też
od nieprzewidzianych niedokładności obserwacji!”

Einstein
uśmiechnął się na to; a w tym uśmiechu przebijało się bezwarunkowe
zaufanie i do instrumentów i do obserwatorów, którym powierzone być
miało to sprawdzenie.

A należy zważyć, że do wykonania tych zdjęć nie było dużo czasu, aby można było spokojnie dokonać prób przedwstępnych.

Bo
największy możliwy czas trwania całkowitego zaćmienia słońca dla danego
miejsca nie przekraczał ośmiu minut. W tym szczupłym przeciągu czasu
nie powinno było – mówiąc nawiasem – wystąpić szkodliwe dla badań
zachmurzenie. Dobrotliwe współdziałanie nieba było koniecznym warunkiem
i nie zawiodło. Słońca i to właśnie słońce w zaćmieniu wydobyło całą
sprawę na światło dzienne.

Z powodu tego
zdarzenia wyprawiono dwie ekspedycje do Sobral w Brazylji i na wyspę
Principe obok portugalskich kolonji w Afryce wyposażone – że tak powiem
– urzędownie w środki pomocnicze użyczone przez czcigodne
Royal-Society. Ze względu na wypadki współczesne cenne przedsięwzięcie
jako pierwsza oznaka odnowienia międzynarodowych stosunków naukowych.
Poruszono olbrzymi aparat, wyłącznie dla celu czysto naukowego, który
nie okazywał najmniejszego związku z jakimkolwiek celem praktycznym,
dla celu zatem zaziemskiego, którego właściwe znaczenie zaledwie w
niewielu świtało głowach. A jednak zainteresowanie umysłów wybiegało
daleko poza koło fachowców. Wobec zbliżania się terminu zaćmienia
zaczęła się i świadomość laików napełniać jakiemś nieokreślonem,
kosmicznem przeczuciem. I podobnie jak żeglarz spoziera ku gwieździe
polarnej – patrzono ku nienaznaczonej zresztą na żadnej mapie
konstelacji Einsteina, z której miało wybłysnąć coś niezrozumiałego ale
z pewnością niesłychanie doniosłego. W czerwcu dowiedziano się, że
zdjęcia fotograficzne gwiazd po większej części się udały – atoli
trzeba było jeszcze cierpliwie czekać tygodniami i miesiącami, bo
należało fotogramy zdjęte z szybkością błyskawicy najpierw wywołać a
przedewszystkiem wymierzyć. Wobec rzędu wielkości odstępów, które
należało porównać, było to zadanie trudne i zawiłe, punkciki świetlne
na płycie nie dawały bezpośrednio odpowiedzi: “tak” lub “nie”, lecz
dopiero po najściślejszym egzaminie z użyciem całego aparatu
najsubtelniejszych sztuk mechanicznych.

Dopiero z
końcem sierpnia przyszła od nich wieść. Brzmiała ona: t a k, a temu t a
k z transcendentalnych dziedzin zawtórowało na ziemi grzmiące echo.
Istotnie i prawdziwie: przepowiedziane przez Einsteina jedna i siedem
dziesiątych sekund łukowych sprawdziły się z dokładnością do jednej
dziesiątej. Te runy we formie punkcików przemówiły pytagorejską mową
harmonji sfer. A w miarę jak się wieść rozszerzała, słyszeliśmy
objaśnienie Goethowskiego Ariela:

 

Co za hałas to światło rozlewa!

Jako trąby dzwoni i rozbrzmiewa.

Oko błyska, ucho się zdumiewa!

 

Nigdy
nic podobnego się nie zdarzyło. Przypływ podziwu przewalił się falą
przez kontynenty; tysiące ludzi, którzy przez całe życie nigdy nie
troszczyli się o drgania świetlne i grawitację, porwała ta fala i
poniosła jeśli nie ku zrozumieniu to przynajmniej ku pragnieniu wiedzy.
A wszyscy zrozumieli to jedno, że oto z pracy duchowej cichego uczonego
wyszło objawienie ku zbadaniu wszechrzeczy. I żadne imię nie brzmiało w
naszych czasach tak głośno jak imię tego człowieka. Wszystko ustępowało
przed tym uniwersalnym tematem, który ogarnął ludzkość. Pogadanki
wykształconych krążyły około tego bieguna, nie mogły się od niego
oderwać, a przypadkiem lub z konieczności oderwane, powracały doń
znowu. Czasopisma polowały na pióra, któreby mogły krótko lub długo,
fachowo lub wreszcie cokolwiek napisać dla nich o Einsteinie. Zewsząd i
wszędzie powstawały towarzyski kursa naukowe, latające uniwersytety z
wędrownymi docentami, którzy przenosili ludzi z trójwymiarowej nędzy
codziennego życia na szczęśliwsze pola czterowymiarowości. Damy
zapominały o swych troskach domowych i rozprawiały o systemach
współrzędnych, o zasadzie równoczesności, o ujemnie naładowanych
elektronach. Wszystkie współczesna kwestje posiadały jakby stałe jądro,
z którego nawiązać można było do wszystkiego i do wszystkich:
względność stała się wszystko ogarniającym i zbawiennym hasłem.

Jakkolwiek
dużo było w tem groteski, to przecież było pewnem, że staliśmy wobec
objawów duchowego głodu, który narzucał się nie mniej despotycznie niż
głód cielesny i który nie dawał się już zaspokoić środkami dawniejszych
nauk popularnych i beletrystyki.

I
podczas gdy prorocy ludu, politycy i trybunowie uwijali się z kijem
wśród mgieł, aby zdobyć coś na użytek tego ludu, znalazła ta masa rzecz
użyteczną i budującą, która zdala wyglądała na istotną odbudowę. Zjawił
się człowiek, który sięgnął ku gwiazdom, w nauce którego należało się
zagłębić, aby zapomnieć o ziemskiej nędzy. Od niepamiętnych czasów
zdarzyło się po raz pierwszy, iż przez świat przeleciał zgodny akord,
jakiś wspólny nastrój, który podobnie jak muzyka i religja sięgał poza
interesy polityczne, społeczne i materjalne.

Już
sama wiadomość, że oto żywy Kopernik chadza wśród nas, miała w sobie
coś podniosłego. Kto jemu składał uznanie, czuł iż wznosi się ponad
czas i przestrzeń, a to uznanie było pięknym rysem naszej tak zresztą
smutnej epoki.

 

_______________

 

 

Jak
już wspomniano, nie brakło także szczególnych kwiatków na tej niwie i
kronikarz mógłby złożyć sobie z nich piękny album. Przyniosłem
Einsteinowi kilka pism zagranicznych z ogromnemi ilustracjami, które
kosztowały ich twórców i wykonawców niewątpliwie dużo łamania sobie
głowy i kosztów.

Między innemi były tu
wspaniale przez całą stronę drukowane obrazowe przedstawienia mające
widzowi uzmysłowić bieg promieni gwiezdnych w czasie zupełnego
zaćmienia słońca. Einstein miał z nich prawdziwą uciechę, mianowicie e
contrario, gdyż na tych obrazach widoczne było z punktu widzenia
fizykalnego czyste głupstwo. W nich uderzało zupełne przeciwieństwo do
rzeczywistego przebiegu promieni, gdyż rysownik zwrócił stronę wypukłą
skrzywionego promienia ku słońcu. Co więcej o istocie zboczenia nie
miał najmniejszego pojęcia, gdyż jego promienie biegły ściśle
prostolinjowo przez wszechświat i dopiero w pobliżu słońca doznawały
nagłego na kształt bocianiej nogi zgięcia.

W
tym nawale hołdów dziennikarskich występowały też pojedyncze głosy
niedowierzania, ba nawet wrogie. Einstein przyjmował je nie tylko bez
gniew, lecz nawet z pewną życzliwością.

Gdyż
w istocie te nieprzerwane owacje mierziły go i duszy jego powstawał
przeciw nim opór niby przeciw przesadnemu kultowi primadonny. I
sprawiało mu to zadowolenie, gdy z poza jakiegoś dziennikarskiego węgła
wystrzeliła polemika choćby niewiem jak nieuzasadniona i rzeczowo
błędna jedynie dlatego, że wśród wiecznej harmonji do uszu jego
dobiegał rozdźwięk. Raz przy pewnej sposobności rzekł o jednym z
przeraźliwie trąbiących przeciwników: “Ten człowiek ma zupełną
słuszność!” I to brzmiało w jego ustach jako rzecz najnaturalniejsza w
świecie. Trzeba go znać, aby tę wybujałą tolerancję prawdziwie
zrozumieć. Wszak i Sokrates bronił swoich przeciwników.

Wróciliśmy
w czasie pewnej rozmowy do punktu wyjścia i zapytałem, czy nie byłoby
środka, aby laikowi przedstawić w sposób zrozumiały zboczenie
promienia.

Einstein na to: “Owszem jest to możliwe, ale w
sposób bardzo powierzchowny.” I rzucając na papier szereg kresek, które
tu w przybliżeniu słowami skopjuję, objaśniał rzecz – mniej więcej – w
sposób następujący: “Niechaj ten kwadrat przedstawia przekrój
zamkniętej skrzyni, którą wyobraźmy sobie gdziekolwiek we
wszechświecie. W jej wnętrzu żyje fizyk, który robi obserwacje i
wyciąga z nich wnioski. Między innemi robi znane nam wszystkim
spostrzeżenie, że każde ciało swobodne i niepodparte, n. p. kamień
wypuszczony z ręki spada na podłogę ze stałym przyspieszeniem, to
znaczy z jednostajnym przyrostem prędkości z góry w dół. Chcąc wyjaśnić
sobie to zjawisko, ma do wyboru dwie drogi.

Po
pierwsze mógłby mniemać – i to wyjaśnienie byłoby najprostsze – że jego
skrzynia znajduje się na powierzchni jakiegoś ciała niebieskiego; gdyż
w istocie gdyby jego skrzynia była wnętrzem ziemskiego mieszkania,
spadanie kamienia nie przedstawiałoby, nic nadzwyczajnego, owszem
byłoby dla każdego mieszkańca samo przez się zrozumiałe, dla fizyka zaś
byłoby zupełnie wyjaśnione na zasadzie Galileuszowskich praw wolnego
spadania. Jednakże wyjaśnienie to nie koniecznie ograniczać by się
musiało na samą ziemię, by gdyby skrzynia znajdowała się na innej
gwieździe, ciała równieżby spadały wolniej albo prędzej ze stałem
przyspieszeniem. Fizyk mógłby więc powiedzieć: tu mamy do czynienia z
działaniem grawitacji, ze zjawiskiem ciężkości, które sobie wyjaśniam w
zwykły sposób jako przyciąganie masy ciała niebieskiego.Po drugie
jednak mógłby wpaść na inny jeszcze pomysł. Bo o położeniu skrzyni nic
nie powiedzieliśmy i nie zrobiliśmy innego założenia poza tym, że
znajduje się “gdziekolwiek w świecie”. Fizyk w skrzyni mógłby więc
wpaść na następującą drogę rozumowania: Przypuściwszy, że jestem
niezmiernie oddalony od wszelkich przyciągających mas niebieskich i że
grawitacja nie

istnieje dla mnie ani dla kamienia, który
wypuszczam z ręki, mimoto i w tym wypadku mógłbym sobie wyjaśnić to
zjawisko. Wystarczyłoby przecież przyjąć tylko, że skrzynia porusza się
ze stałem przyspieszeniem “w górę”. Zjawisko tłumaczone przezemnie jako
spadanie w dół mogłoby nie występować wcale.

Kamień
jako ciało bezwładne, mógłby trwać nieruchomo w swem położeniu w mimoto
okazywałby przy ruchu przyspieszonym skrzyni w górę dokładnie to samo
zachowanie się, jakgdyby spadał w dół ze wzrastającą szybkością.
Ponieważ ów fizyk w swej od świata odciętej skrzyni nie ma żadnego
systemu orjentacyjnego ani żadnego środka do ustalenia w inny sposób,
czy znajduje się w sferze przyciągania ciała niebieskiego czy nie,
stoją mu oba wyjaśnienia otworem, oba jednakowo równoważne, tak że
rozstrzygający wybór jest niemożliwy.

On może
przyspieszenie pojmować tak lub owak, w dół lub w gorę we wzajemnej
względności; brak tu całkowicie zasadniczej przyczyny, aby jednemu z
tych tłómaczeń przyznać pierwszeństwo, bo zjawisko spadania przedstawia
się w jednaki sposób czy przyjmiemy, że kamień spada w nieruchomej
skrzyni, czy też, że skrzynia się porusza względem nieruchomego
kamienia; ten fakt daje się w ten sposób uogólnić. W każdym punkcie
wszechświata można pojmować ruch przyspieszony ciała zupełnie
swobodnego będący przedmiotem obserwacji albo jako wynik bezwładności,
albo jako działanie grawitacji, to znaczy, że można z jednakiem
fizykalnem równouprawnieniem twierdzić, iż system nasz (skrzynia, układ
orjentacyjny), z którego obserwuję zjawisko, posiada przyspieszenie –
albo, że zjawisko odbywa się w polu grawitacyjnem. Równorzędność obu
zapatrywań Einstein oznacza jako “zasadę równoważności”.

Ona wypowiada równoważność, identyczność masy bezwładnej i grawitacyjnej.

Jeśli
oswoimy się z tą identycznością, w naszej świadomości zjawia się nowa
bardzo ważna zasada poznania. Dochodzimy do niewzruszonego wyobrażenia,
że każde działanie bezwładne obserwowane na jekiemś ciele, jako
najelementarniejsza jego własność, że tak powiem, ono samo w sobie w
swej bezwładnej istocie daje się sprowadzić do wpływu, jakiego doznaje
od innych ciał.

Uzyskawszy to przeświadczenie,
pragniemy się dowiedzieć, jakby zachował się promień światła pod
wpływem grawitacji. Wróćmy przeto do fizyka w naszej skrzyni wiedząc,
że wedle zasady równoważności mamy do wyboru albo przyjąć pod skrzynią
obecność przyciągającego ciała niebieskiego np. słońca, albo tłumaczyć
zjawisko ruchem przyspieszonym skrzyni w górę. Rozróżniamy w skrzyni
podłogę, powałę i cztery ściany boczne, a wśród nich stosownie do
położenia przez nas zajętego ścianę lewą i przeciwległą jej ścianę
prawą.A teraz wyobraźmy sobie, że poza skrzynią, poza jakimkolwiek
związkiem z nami znajduje się we wszechświecie zupełnie swobodny
strzelec, który strzela do skrzyni z karabinu w położeniu poziomem w
ten sposób, że przewierca jednym strzałem lewą a następnie prawą
ścianę. Gdyby wszystko było w spoczynku, musiałyby oba otwory mieć
jednakowe oddalenie od podłogi, kula poruszałaby się po linji prostej
równo

legle do posadzki i powały. Niech jednak teraz zjawisko
rozgrywa się tak, jakgdyby skrzynia poruszała się jednostajnie
przyspieszonym ruchem do góry. Kula, która w przelocie od ściany do
ściany potrzebowała czasu, spotyka prawą ścianę w chwili, gdy ją
trafia, nieco przesuniętą ku górze, przebija więc w niej wyjście nieco
niżej. Lot kuli więc traci swą prostolinjowość dla obserwatora we
wnętrzu skrzyni.

Śledząc punkt za punktem
dostrzeglibyśmy, że dla nas w środku kula opisała raczej linję krzywą
wklęsłością zwróconą ku podłodze. To samo dokładnie dzieje się z
promieniem, który wysłany z zewnętrznego źródła światła w poziomym
przebiegu zdąża od ściany do ściany. Tylko szybkość byłaby odmienna.
Zachowywałby się ona na swym torze jak pocisk, który przelatuje z
szybkością 300.000 kilometrów na sekundę. Jednak bardzo subtelny pomiar
zdołałby wykazać to drobniutkie zboczenie od poziomej linji prostej,
nieznaczne skrzywienie wklęsłością ku dołowi.Stąd wynika, że podobne
zboczenie promienia gwiazdy musiałoby być dostrzeżone tam, gdzie on
podlega działaniu pola grawitacyjnego. Odrzucając wyobrażenie
pomocnicze naszej skrzyni, nic nie zmienilibyśmy w istocie rzeczy.
Promień gwiazdy przybiegający blisko słońca ulega dla obserwatora
zagięciu wklęsłością ku słońcu a roz

miary tego odchylenia
dadzą się stwierdzić zapomocą dostatecznie subtelnych przyrządów.
Chodzi tu jak wspomniano o różnicę 1,7 sekundy, która powinna wystąpić
przy mierzeniu odległości na fotogramie i w istocie występuje.

Że
można było to odchylenie stwierdzić, to samo przez się jest cudem
precyzji technicznej, dla określenia której “na włos” nie wystarcza.
Albowiem najcieńszy włos musi być rozpięty w bardzo znacznej
odległości, aby w ogólności mógł służyć do porównawczego zestawienia
kątów. Na szczęście fotografja gwiazd dziś jest już tak cudownie
udoskonalona, że w każdym poszczególnym przypadku pomiary jej zdolne są
do bardzo daleko posuniętej ścisłości.

W
dotychczasowej praktyce astronomicznej układają się stosunki tak, że na
płycie fotograficznej długość jednego milimetra odpowiada minucie
łukowej. Z tego wynika dla tarczy słonecznej na fotografji średnica
długości trzech centymetrów. Gwiazdy pojawiają się jako malutkie krążki
okazujące w powiększeniu ostre granice. Widoczne przy tem stają się
gwiazdy aż do 14 wielkości i wyżej, podczas gdy gołe oko ograniczyć się
musi do 6-ej wielkości. Siatka wkopiowana na płytę z kreseczkami o
szerokości 1/100 milimetra powiększa dokładność pomiaru tak, że
położenie poszczególnych przedmiotów może być oznaczone z dokładnością
do paru dziesiątych sekundy łukowej. Zadanie zatem przedstawione
podczas zaćmienia słońca z r. 1919 znajdowało się w zgodzie ze
ścisłością metody. Z Anglji przysłano Einsteinowi jeden egzemplarz
zdjęcia fotograficznego, o czem opowiadał mi w stanie radosnego
nastroju. Wciąż powracał do zachwycającego wizerunku nieba, cały
zaabsorbowany samą sprawą, ale bez cienia zachwytu osobistego co do
pomyślnego wyniku. Idę jeszcze dalej i zapewne się nie mylę, twierdząc,
że nie myślał on przy tem ani o swojej nowej mechanice ani o
sprawdzeniu jej przez obserwację, zatem występował tu stan umysłu,
który u genjusza podobnie jak u dziecka objawia się naiwnością.
Zachwycała go piękność fotografji i to wyobrażenie, że niebo w całej
gali stawiło się jako model.


Wszystko
powtarza się w życiu. W tych wypadkach, które dzień 29. maja 1919,
cechują jako bardzo ważną datę historji umiejętności, odżył na nowo mit
słońca w sposób nieświadomy dla jednostek, raczej jako objaw
świadomości zbiorowej. Podobnie gdy Kopernik wyobrażenie geocentryczne
przekształcał na heliocentryczne, mit słońca zmartwychwstał jako
wcielenie przeznaczenia w darzącej nas światłem i ciepłem gwieździe.
Obecnie odżył on znowu oczyszczony z wszelkich zanieczyszczeń, zaledwie
dostępny zmysłom niby aureola, którą najodleglejsze gwiazdy ukoronowały
nasze słońce na cześć nowej zasady.

A jeśli
ogromna większość do dziś jeszcze nie wie, co to znaczy “system
odniesienia”, to przecież dla wielu taki system już się urodził: system
duchowy, do którego już odnieśli swe pragnienie wiedzy w chwili, gdy
mówili i myśleli o Einsteinie.

 

_________________